Zagraniczne media o Polsce. Anatomia nagonki

Jak powstają kłamliwe, atakujące Polskę teksty w zachodnich mediach? Wystarczy bezrefleksyjny reporter, który tak dobierze rozmówców, aby „uniknąć niuansów”. Wypowie się wiceszef „Wyborczej”, eksszefowa Radia TOK FM oraz zwolniony niedawno dyrektor z publicznego radia. Dziennikarz zapisze ich opinie i poda jako fakty, nie sprawdzając, czy mają coś wspólnego z rzeczywistością.

Aktualizacja: 06.02.2016 11:06 Publikacja: 05.02.2016 00:00

Foto: Plus Minus

Burza nad Tamizą. Zrobiło się tak ciemno, że tylko błyskawice przez chwilę oświetlają budynek parlamentu Westminster. Grobowym głosem lektor zapowiada, że to już ostatnie miesiące Zjednoczonego Królestwa. Z powodu pokerowej, nieodpowiedzialnej polityki Davida Camerona Brytyjczycy za chwilę będą przecież głosowali za wyjściem kraju z Unii Europejskiej, a to zdopinguje szkockich nacjonalistów do ogłoszenia niepodległości północnej prowincji. Kamera powoli przesuwa się na prawo, ku City. Zbliżenie na wieżowce największych banków.

– Już szykują się do przeprowadzki, jedne do Frankfurtu, inne Paryża – mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu lektor.

Przenosimy się do East Endu, gorszych dzielnic Londynu. Kamera bezskutecznie szuka białej twarzy. Nie ma. Sami Pakistańczycy, Arabowie, Murzyni. Lektor wyjaśnia: fala uchodźców zalała do tego stopnia Wyspy, że na ulicach stolicy język angielski jest w mniejszości. Znów przez niezdarną politykę Camerona.

Widz widzi teraz okładki brytyjskich tabloidów: „Sun", „Daily Mail", „Daily Mirror". A z nich po oczach biją krzykliwe, antyemigracyjne nagłówki, czasem ocierające się o rasizm. W tej narracji poważna prasa: „Guardian", „Independent", „Daily Telegraph", nie istnieje.

Na chwilę pojawia się jednak bohater z innej bajki. Tak dla przyzwoitości. To emerytowany profesor London School of Economics, staruszek. Mówi z trudem, właściwie duka, więc po raz pierwszy wydawca programu wprowadzana napisy. Wynika z nich, że Wielka Brytania to wciąż jeden z najbogatszych, najbardziej innowacyjnych krajów świata, a Szkoci już w zeszłym roku przegrali referendum.

Ale to tylko parę zdań, kilkanaście sekund i staruszek znika, a widz już jest pubie, gdzie grupa młodych ludzi jednogłośnie zapewnia, że na Wyspach nie ma przyszłości.

– Ja jadę do Australii – mówi John.

– Ja do Kanady – wtóruje Nancy.

Tym „optymistycznym" akcentem reportaż się kończy, czytamy napisy końcowe. A tam nazwisko realizatorki audycji, którą jest córką ministra finansów w rządzie Tony'ego Blaira, zaciekłego wroga Davida Camerona.

Takiego reportażu BBC nigdy nie wyemituje w Wielkiej Brytanii, złamałoby bowiem podstawowe zasady działania brytyjskiego nadawcy. Nie zrobi też według tej konwencji materiału o dojściu do władzy populistów z Podemosu w Hiszpanii i rozpadzie królestwa z powodu katalońskiego nacjonalizmu. Ani o szturmie Pałacu Elizejskiego przez Marine Le Pen w 2017 r., choć jej skrajnie prawicowy Front Narodowy w ostatnich wyborach regionalnych dostał po 30–40 proc. głosów. Nie będzie w takim tonie reportażu BBC o Niemczech, gdzie zalew uchodźców w błyskawicznym tempie zmienia skład społeczeństwa, prowadzi do odrodzenia ugrupowań neonazistowskich, rozsadza Europę.

Donatan kontra Wurst

A jednak taki właśnie materiał wyemitowała BBC 20 stycznia pod znamiennym tytułem „Czy Polska jest putinizowana". Ton dramatyczny, rozmówcy (poza kilkoma zdaniami Jacka Sasina) z jednej strony sceny politycznej, uproszczenia, brak kontekstu, czasem jawne kłamstwa. Producent: Maja Rostowska, córka działacza PO i wicepremiera w rządzie Donalda Tuska.

Materiał BBC szokuje, bo to nadawca, który niegdyś dla wielu wyznaczał standardy dziennikarstwa. Ale to niestety nie wyjątek. Od kilkunastu tygodni europejskie media, także te najbardziej prestiżowe, pełne są audycji i artykułów, które kreślą obraz Polski w jednoznacznie czarnych barwach.

Udało nam się poznać kulisy powstawania takich „dziennikarskich" produkcji. W tym samym czasie, gdy BBC emitowało materiał o putinizacji Polski, „Financial Times" ogłosił, że po wejściu w życie ustawy o mediach publicznych Polsce grozi wykluczenie z Europejskiej Unii Nadawców (EBU) i flagowego konkursu, za którym stoi: Eurowizji. To byłaby pierwsza organizacja integrująca nasz kontynent, w której nasz kraj przestałby być mile widziany.

Wiadomość była oparta na wypowiedzi szefa EBU Jeana-Paula Philippota. I lotem błyskawicy została podchwycona przez inne czołowe media zachodnie, za każdym razem z coraz większym dramatyzmem. „Washington Post" uznał więc, że Polska może zostać wyrzucona już nie tylko z EBU ale i z... Unii Europejskiej.

A portal Politico doszedł do wniosku, że nie chodzi tylko o ustawę medialną, ale starcie dwóch cywilizacji, tej otwartej, tolerancyjnej, reprezentowanej przez zwycięzcę/zwyciężczynię z 2014 r. Conchitę Wurst z zamkniętą, wiejską, klerykalną i po prostu prymitywną Polską, której uosobieniem miały być ubrane w ludowe stroje dziewczyny z duetu Donatan-Cleo. Dla autora artykułu wynik tego starcia z góry był przesądzony: wszak Conchita wylądowała (albo Wurst wylądował) na pierwszym miejscu konkursu Eurowizji, a polska trupa dopiero na 14.

Zaniepokojeni groźbą wyrzucenia Polski z Eurowizji postanowiliśmy sprawdzić, jak realne jest to zagrożenie. Zadzwoniliśmy bezpośrednio do siedzib EBU w Genewie i Brukseli. Dotarliśmy do Jeana-Paula Philippota, na którego powoływały się zachodnie media. – Ani razu nie wspomniałem w rozmowie z „Financial Times" o Eurowizji, nie mówiłem też o możliwości wyrzucenia Polski z Europejskiej Unii Nadawców – zapewnił nas szef EBU.

A jego rzeczniczka Michelle Roverelli dodała, że teksty opublikowane w amerykańskich mediach były podkręcone, nieprawdziwe. – Kraj może zostać wyrzucony z EBU, jeśli złamie statut naszej organizacji. A ten mówi tylko o tym, że nadawca publiczny powinien mieć zasięg ogólnokrajowy i zajmować się wszystkimi ważnymi tematami – wyjaśniła. Tłumaczyła też, że wysłała sprostowanie do „Financial Times", ale z niewiadomych powodów dziennik go nie opublikował.

Okazało się też, że gdyby w ogóle doszło w EBU do debaty nad sytuacją w Polsce, stan demokracji w naszym kraju ocenialiby delegaci takich państw, jak Egipt, Rosja, Białoruś czy Libia, wzorowo wręcz przestrzegających, jak wiadomo, praw człowieka. Jeśli zaś idzie o rozgrywkę między Donatanem a Wurstem, to ten pierwszy ma 60 mln wejść na YouTube i trzykrotnie bije swoim przebojem kontrowersyjną drag queen.

Jak to więc możliwe, że znane i cenione stacje telewizyjne w tak uproszczony, a czasem wręcz wprost kłamliwy sposób przedstawiają dziś sytuację w kraju nad Wisłą? – Wszystko ma być proste, bez niuansów. Teraz takie właśnie historie o Polsce dobrze się sprzedają – wyjaśnia mi znajomy dziennikarz pracujący w Warszawie dla jednego z czołowych zachodnich dzienników. I dodaje nie bez żalu, że właśnie dlatego ostatnio to nie on przygotowywał dla tej gazety serię reportaży o Polsce, ale inny dziennikarz, znajomy naczelnego, który w naszym kraju był po raz pierwszy, więc wszystko wydało mu się proste.

Kiełbaski przymusowo

Wizja świata przedstawiana przez media zachodnie zresztą nie jest nowa, tyle tylko że tym razem inaczej rozdano role. Po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. chłopcem do bicia dla europejskich mediów, także polskich, było południe Europy. Pisano, że to bumelanci, oszuści, lenie, którzy sami na siebie ściągnęli kryzys finansowy. Tak jakby wydatnej roli w załamaniu rynków nie odegrała również wadliwa struktura unii walutowej zbudowana przez Niemcy i Francję, a także niemieckie i francuskie banki, które bez umiaru udzielając Hiszpanom, Grekom i Portugalczykom tanich kredytów, pompowały gigantyczną bańkę nieruchomościową. Ta jednostronna narracja na długo zepsuła opinię krajów południa Europy, przyczyniła się do powstania straconego pokolenia młodych Hiszpanów i Greków, bez szans na pracę we własnym kraju.

Ale w dzisiejszych mediach pamięć jest krótka, czasu na refleksję nie ma, każdy zajmuje się wszystkim i niczym. Dlatego reporter największego hiszpańskiego dziennika „El Pais" w artykule „Krucjata w Polsce przeciwko mediom, które »zdradziły ojczyznę«" (część dłużej serii, do której należy także tekst „Witajcie w Kaczynskistanie" czy „Zakaz wyjścia z szafy" – to o represjach przeciw gejom) tak dobiera rozmówców, aby „uniknąć niuansów". Zestaw jest wyjątkowo jednorodny. Wiceszef „Gazety Wyborczej" Piotr Stasiński, była szefowa Radia TOK FM i Radia RDC Ewa Wanat oraz były dyrektor Pierwszego Programu Polskiego Radia Kamil Dąbrowa (ten, który kazał puszczać co godzinę na antenie „Mazurka Dąbrowskiego" i „Odę do radości"). Wszyscy z jednej strony politycznej barykady.

W dodatku dziennikarz do wypowiedzi swoich rozmówców podchodzi bezkrytycznie. Alarm mógłby mu zadzwonić w głowie, gdy od Stasińskiego usłyszał, że „rząd chce zbudować państwo faszystowskie, korporacyjne, jednej partii". Choćby z szacunku dla wielu tysięcy swoich rodaków, ofiar reżimu gen. Franco, mógł choć przez chwilę się zastanowić, co pisze. Podobnie gdy cytuje Wanat porównującą obecną sytuację w mediach do propagandy czasów stanów wojennego.

Ale autor „El Pais" nie tylko nie analizuje wypowiedzi, ale nawet nie sprawdza faktów. Dzięki temu może napisać bez najmniejszych wątpliwości, że w Polsce już nic zrobić się nie da, „tylko wyjść na ulice". Ustawa medialna „jest kluczowa, aby kontrolować media i móc oddzielić »dobrych« od »złych« Polaków". Tak jakby owe przepisy nie dotyczyły tylko mediów publicznych, które w Polsce stanowią mniejszość środków masowego przekazu. Dowiadujemy się też, że w tej zacofanej Polsce nie ma w mediach programów z poradami seksualnymi, jedyna Ewa Wanat odważyła się taki prowadzić, ale straciła pracę (czyżby z tego powodu?).

W pewnym momencie opowieść o Polsce przechodzi już w farsę – hiszpański dziennikarz rysuje obrazek Stasińskiego, który mimo mrozu pali w otwartym oknie jeden papieros za drugim, przerażony, że „jego pismo otwiera listę zdrajców ojczyzny". Albo przywołuje dykteryjkę o Polakach (przyznajmy, zainspirowaną idiotycznym atakiem szefa MSZ na rowerzystów i wegetarian w wywiadzie dla „Bilda"), którzy każdego ranka muszą potwierdzać, że są dobrymi patriotami, jedząc na śniadanie kiełbaski. Wedle autora, który początkowo nie potrafił prawidłowo podać nawet imienia lidera „ultrakonserwatywnej" partii (chodziło o PiS), to całkiem realny problem Polaków.

Wieloletni korespondent w Warszawie jednego z czołowych zachodnich dzienników tłumaczy: – Od lat nie było takiego zainteresowania Polską, dlatego przyjeżdża tu teraz bardzo dużo dziennikarzy, którzy nie znają tutejszych realiów, z góry mają ustalony prosty pogląd na sprawy, piszą tekst pod tezę.

Ale problem jest głębszy. Od obalenia 27 lat temu komunizmu wszystkie polskie rządy prowadziły dotąd z grubsza taką samą politykę: liberalizm w gospodarce, integracja z NATO i UE w dyplomacji. Tej właśnie konsekwencji, oprócz wyjątkowo szczęśliwego układu geopolitycznego, zawdzięczamy przyłączenie Polski do świata Zachodu.

Jednak był też efekt uboczny. – Zachód uznał, że nad Wisłą żyją same Donaldy Tuski, że nie ma innej Polski. A przecież ona zawsze istniała – mówi mi znajomy Niemiec.

Jednocześnie politycy PiS po wielu latach w opozycji, gdy Zachód bez opamiętania chwalił poprzednie rządy, stali się skrajnie nieufni wobec myślących inaczej, niechętni do budowania mostów, radykalni i po prostu niepotrafiący poruszać się w świecie zachodnich mediów. – Powstał swoisty mur milczenia, jedni odwrócili się tytułem do drugich, zamiast rozmawiać z PiS, zaczęliśmy rozmawiać o PiS ze środowiskami w Polsce, które są mu niechętne – mówi cytowany już dziennikarz. Wspomina, że 11 razy bezskutecznie wysyłał e-maila do rzecznika partii Kaczyńskiego z prośbą o rozmowę, by w końcu doczekać się jedynie dość obraźliwej odpowiedzi. A skoro przedstawiciele nowych władz są niechętni do rozmowy, to korzysta się ze źródeł, do których dotrzeć najłatwiej.

Na Zachodzie, tak jak Polsce, redakcje są przetrzebione, media w kryzysie, dziennikarzy niewielu. Pokusa jest więc ogromna, aby pisząc o innym kraju, po prostu oprzeć się na tym, co w nim samym pokazują najważniejsze sieci telewizyjne i relacjonują najważniejsze gazety. Tym bardziej że przedstawiciele władz nie są gotowi do kontaktów. W taki oto sposób jednostronna ocena nowego rządu przez TVN, „Gazetę Wyborczą", „Newsweek Polska" rozpowszechniła się po całej Europie. – W Niemczech, jak w większości Europy, dominują media liberalne, lewicowe. Dla „Spiegla", „Zeita", „Suddeutsche Zeitung" w naturalny sposób poprzedni polski rząd był ideologicznie bliższy. A to właśnie te pisma nadały w Niemczech ton oceny sytuacji w Polsce – tłumaczy znajomy Niemiec.

Jednym z nielicznych, którzy apelowali o większy umiar w krytykowaniu naszego kraju, był Konrad Schuller, korespondent konserwatywnego „Frankfurter Allgemeine Zeitung". Jego wezwania miały ograniczony skutek. Tym bardziej że politycy rządzącej partii nie ułatwiali mu zadania niemądrymi wypowiedziami, takimi jak cytowany już wywiad Witolda Waszykowskiego dla „Bilda" czy wcześniejsze ostrzeżenie Jarosława Kaczyńskiego przed chorobami, jakie niosą uchodźcy. W rezultacie w debacie między społeczeństwem „otwartym" a „zamkniętym" (jak ją opisywał niedawno niemiecki minister finansów Wolfgang Schaueble), Polska jednoznacznie została zaszeregowana do tej drugiej kategorii.

Niemieccy dziennikarze i politycy nie są w stanie także prawidłowo ocenić sytuacji w Polsce ze względu na różnice ustrojowe między naszymi państwami. – W Niemczech Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe to świętość, ostateczny gwarant porządku prawnego. Z niemieckiej perspektywy ograniczenie kompetencji takiej instytucji byłoby niezwykle groźne – mówi nasz rozmówca z Niemiec. Dlatego tak gwałtownie media zza Odry reagowały na spór o polski Trybunał Konstytucyjny i przyjmowane w nocy przez Sejm ustawy kojarzyły im się z czymś na kształt „zamachu stanu".

Bardziej przechlapane mają Grecy

Stąd już tylko krok do uznania, że „nowy polski reżim" idzie w ślady Victora Orbána, Recepa Erdogana, nawet Władimira Putina. Krok, który został, niestety, przez szereg czołowych zachodnich mediów zrobiony. Na szczęście niektórzy zachodni politycy, szczególnie ci zza oceanu, nie ulegają medialnej histerii. – Ta retoryka jest zdecydowanie przesadzona, sytuacja na Węgrzech, a tym bardziej w Turcji czy Rosji jest zupełnie inna niż w Polsce. Taki amalgamat tylko utrudnia rzetelną ocenę sytuacji, a tym bardziej rozwiązanie z polskimi władzami problemów – mówi nam osoba zbliżona do administracji Baracka Obamy.

Warto pamiętać, że załamanie wizerunku Polski jako państwa tolerancyjnego i otwartego zaczęło się już na kilka miesięcy przed zwycięstwem PiS, gdy latem ubiegłego roku ruszyła w kierunku Niemiec wielka fala uchodźców. Przedstawiciele rządu Ewy Kopacz twardo zapowiedzieli, że Polska nie przyjmie nawet niewielkiej części azylantów. Takie stanowisko miało dać im poparcie wyborców w Polsce, ale przyniosło jedynie krytykę w UE, a szczególnie w Niemczech, gdzie razem z Węgrami, Czechami, Słowacją zostaliśmy wrzuceni do worka najbardziej nietolerancyjnych krajów zjednoczonej Europy. – Kryzys uchodźców uświadomił Niemcom, że są sami, że nie mogą liczyć na pomoc innych krajów Wspólnoty. To prowadzi do coraz większej radykalizacji niemieckich mediów w ocenie innych krajów Wspólnoty – mówi berliński polityk.

Problemem rzecz jasna nie jest sama nagonka medialna, ale jej polityczne skutki. Na szczęście niemiecka i amerykańska dyplomacja zaleca wstrzemięźliwość w ocenie naszego kraju i podchodzi do doniesień medialnych z dystansem (można się bowiem domyślać, że ma własne źródła, bardziej wiarygodne niż zachodnie gazety i telewizje). Jednak aparat urzędniczy Unii wobec ocen Polski ferowanych w mediach bywa bezkrytyczny.

Z łatką kraju nietolerancyjnego o pokusach autorytarnych rządowi o wiele trudniej będzie teraz znaleźć sojuszników w Brukseli dla załatwienia tak kluczowych dla nas spraw, jak ograniczenie emisji dwutlenku węgla, utrzymanie twardej polityki Unii wobec Rosji, zachowanie w obecnym kształcie funduszy strukturalnych.

A śladem opinii mediów i eurokratów może w przyszłości pójść zachodni biznes – choć warto zastrzec, że do wstrzymania jakichkolwiek inwestycji w Polsce jeszcze nie doszło.

Znajomy Niemiec pociesza mnie: zwraca uwagę, że tak naprawdę przechlapane mają Grecy, uważani za oszustów i leniuchów: – Niemcy może źle myślą o polskim rządzie, ale nie społeczeństwie. Polacy w Niemczech wciąż są uważani za pracowitych, uczciwych i przedsiębiorczych.

Ekipa PiS, która najwyraźniej początkowo lekceważyła rozgrywkę o wizerunek Polski na Zachodzie, teraz przechodzi do kontrofensywy. Słusznie, ale rządzący muszą pamiętać, że walka ze stereotypami stworzonymi przez media jest zawsze nierówna, musi być rozłożona na lata i nigdy nie ma gwarancji na sukces. Chyba że pojawi się w Europie jeszcze groźniejszy „upiór", wygodniejszy chłopiec do bicia.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Czytaj także:

Niemieckie media: Słuszna decyzja w sprawie Polski

Niemcy: Polskie władze przekroczyły Rubikon

Burza nad Tamizą. Zrobiło się tak ciemno, że tylko błyskawice przez chwilę oświetlają budynek parlamentu Westminster. Grobowym głosem lektor zapowiada, że to już ostatnie miesiące Zjednoczonego Królestwa. Z powodu pokerowej, nieodpowiedzialnej polityki Davida Camerona Brytyjczycy za chwilę będą przecież głosowali za wyjściem kraju z Unii Europejskiej, a to zdopinguje szkockich nacjonalistów do ogłoszenia niepodległości północnej prowincji. Kamera powoli przesuwa się na prawo, ku City. Zbliżenie na wieżowce największych banków.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów