Hollender - Czy kino może pogłębić wiarę

Dodając do „Ostatniego kuszenia Chrystusa" i „Kunduna" nowy film, „Milczenie", Martin Scorsese zamknął swój tryptyk o wierze. To bardzo ważne, intrygujące i skłaniające do dyskusji dzieło.

Aktualizacja: 05.02.2017 11:33 Publikacja: 02.02.2017 18:30

„Milczenie” na polskie ekrany wejdzie 17 lutego.

„Milczenie” na polskie ekrany wejdzie 17 lutego.

Foto: Gutek Film

W drugiej połowie ubiegłego roku o „Milczeniu" Martina Scorsesego krążyły już legendy. Wielki mistrz kina znów mierzył się z wiarą, z Bogiem. I z książką Shusaku Endo, o której ekranizacji myślał od ponad ćwierć wieku. Wszyscy czekali na arcydzieło.

Wydawało się, że do Scorsesego będzie też należał ten sezon filmowych nagród, że „Milczenie" zdominuje Oscary i Globy. Szefowie wytwórni Paramount zdecydowali się nawet na pokerowe zagranie. Premierę filmu ustalili na grudzień. Film wszedł wówczas na amerykańskie ekrany w kilku kopiach, jego szeroka dystrybucja nastąpiła dopiero 13 stycznia. Czy specjaliści od PR chcieli, żeby wrażenie było świeże i członkowie Akademii Filmowej podczas głosowania nie zapomnieli o „Milczeniu"? Czy obawiali się recenzji? Jakkolwiek było – wszystkie kalkulacje zawiodły. Film Martina Scorsesego jest wielkim przegranym tegorocznej edycji Oscarów. Miał rozbić bank ze statuetkami, a dostał tylko jedną nominację – za zdjęcia Rodriga Prieto. Na listach kasowych przebojów też nie króluje. Produkcja, która kosztowała 45 mln dolarów, do 29 stycznia zarobiła w kinach amerykańskich niespełna 6,5 miliona.

Literacki pierwowzór

Milczenie" Shusaku Endo zostało wydane w 1966 roku. Miało świetne recenzje, chwalili je wówczas m.in. pisarze Graham Greene i John Updike. Trafiło też do kina, przeniesione na ekran przez Masahiro Shinodę. Martinowi Scorsesemu wpadło w ręce 12 lat później. Po pokazie filmu „Ostatnie kuszenie Chrystusa" rozmawiał z arcybiskupem Paulem Moore'em, który potem przysłał mu książkę Japończyka. Ale zamieszanie, jakie wybuchło po premierze „Ostatniego kuszenia Chrystusa", sprawiło, że Scorsese nawet nie pomyślał o kolejnym filmie dotykającym spraw religii. Wrócił do tej lektury w 1990 roku, gdy grał Van Gogha w filmie Akiry Kurosawy „Sny". Czytając „Milczenie" w pociągu między Tokio a Kyoto, zrozumiał, że to wielkie wyzwanie dla kina. Po przyjeździe do Stanów poprosił swoją producentkę, by kupiła do tej książki prawa. Usiedli razem z Jayem Cockiem do pisania scenariusza, ale wtedy jeszcze nie mieli pomysłu, jak przenieść na ekran zawarte w powieści idee. Dopiero w 2013 roku, po sukcesie „Wilka z Wall Street", Scorsese powiedział sobie i producentom: „Nie ruszę innego tematu, zanim nie zrobię »Milczenia«". Teraz pokazuje ten film światu. W przeddzień jego wejścia na ekrany przyznał w wywiadzie udzielonym dziennikarzowi „USA Today", że ten czas był mu pewnie potrzebny. Bo życie się zmienia, wyznawane wartości też. A Jay Cock wtórował mu: „25 lat temu nie mieliśmy jeszcze w sobie dojrzałości i potrzeby wiary, jaką mamy teraz. Może dlatego »Milczenie« jest dziś filmem innym, niż byłoby wtedy".

Jest rok 1639. Odizolowana od świata, żyjąca własnym rytmem Japonia broni się przed chrześcijaństwem, które przynoszą jej misjonarze. Szoguni boją się, że obca wiara wywróci porządek ich świata.

Ojciec Ferreira, portugalski jezuita, który pojechał do Azji z misją nawracania Japończyków – zniknął. Chodzą pogłoski, że dokonał apostazji, wyrzekł się wiary. Nie wytrzymał tortur, nie mógł też patrzeć na cierpienie całych katolickich wsi, zdeptał wizerunek Jezusa i żyje w Azji, wyznając buddyzm. Dwaj zakonnicy – ojcowie Sebastiao Rodrigues i Francisco Garrpe, nie wierzą w te plotki. Jadą do Japonii, by odszukać Ferreirę. Tam z jednej strony czują się jak łowna zwierzyna: nie mogą wyjść za dnia ze swoich kryjówek, by nie narazić się na pojmanie i śmierć. Z drugiej – wiedzą, że są potrzebni. Dla chrześcijańskich wiosek odprawiają msze po łacinie, spowiadają wiernych, udzielają rozgrzeszenia. Aż do chwili, gdy zostają pojmani. Rodrigues przechodzi przez to samo doświadczenie, które wcześniej stało się udziałem Ferreiry: sam jest torturowany, ale też musi patrzeć na cierpienia prostych wyznawców Chrystusa. Wszystkim „inkwizytorzy" mówią to samo: „Będziesz wolny natychmiast, jeśli podepczesz obraz Chrystusa albo spluniesz na krzyż". Chrześcijanie, którzy tego nie zrobią, mogą już tylko się modlić, by ktoś ściął im głowę. Bo częściej umierają w potwornych męczarniach. Cierpią i konają przez wiele dni oblewani po kropli ukropem, wieszani głową w dół, by z małych nacięć za uszami powoli wyciekała z nich krew, przybijani do krzyży wstawianych do oceanu w czasie przypływu tak, by podnoszący się poziom wody powoli zabierał im oddech, paleni jak żywe pochodnie. Ojciec Rodrigues, zamknięty w drewnianej klatce, musi na ich męczeństwo patrzeć. Czy można znieść taki widok? Czy można uznać, że cierpienie uszlachetnia, że jest drogą do Boga? I dlaczego ten Bóg milczy? A przecież Rodrigues wie, że jeśli wyprze się Chrystusa – sam ocaleje, a japońscy więźniowie wrócą do domów.

Martin Scorsese zrobił film, który długo zostaje w pamięci. W pospiesznym, zdyszanym świecie zmusza widza, żeby na 160 minut zatrzymał się w biegu. Pomyślał o duchowości. O wierze, o wartościach niezbywalnych, takich jak wierność sobie i własnym przekonaniom. Ale też żeby położył na drugiej szali cenę, jaką czasem trzeba za te wartości zapłacić.

Andrzej Luter, światły ksiądz intelektualista piszący o kinie, autor książek „Ekspostkatolik" i „Kino wiecznie młode", jest „Milczeniem" zafascynowany. Uważa je za najbardziej katolicki ze wszystkich filmów Scorsesego. W najlepszym znaczeniu tego słowa. Bo nie jest to dzieło ortodoksyjne i fundamentalistyczne, lecz obraz otwarty, niejednoznaczny, głęboki.

– „Milczenie" jest pełne pytań – mówi mi Andrzej Luter. – Pierwsze z nich brzmi: czym jest męczeństwo? Pragnienie męczeństwa to jakaś perwersja. Chrześcijanin powinien kochać życie. Tylko w skrajnych przypadkach jest gotowy poświęcić je dla jakiejś najwyższej wartości czy idei. Takiemu aktowi towarzyszy walka wewnętrzna. Bohater filmu, ojciec Sebastiao, przeżywa momenty, w których stara się upodobnić do Chrystusa. Ale szybko porzuca ten sposób myślenia. Rodzi się jednak kolejne pytanie – o apostazję. Do końca pozostać nieugiętym i iść z wiernymi na śmierć? Drugi jezuita, ojciec Francisco, wybiera taką właśnie drogę. Czy można zachować się inaczej? Publicznie wyrzec się Boga, żeby ratować życie nie tylko swoje, ale przede wszystkim innych ludzi? Sebastiao, widząc potworne cierpienie japońskich katolików, mówi: „Nadepnijcie na wizerunek Chrystusa". Ale czy sam to zrobi? Co zrobiłby Jezus , gdyby stanął wtedy na japońskiej ziemi i zobaczył bezmiar cierpień? Czy potępiłby apostazję? To jest naprawdę wielkie pytanie. Podobnie jak następne, które rodzi się w czasie projekcji filmu: czy można się wyrzec Boga zewnętrznie, a zachować go w sercu? Wreszcie kolejny problem, jakiego dotyka Scorsese: owo tytułowe milczenie Boga. Pytanie stale powracające wobec bezmiaru cierpień. Benedykt XVI mówił o tym w Auschwitz. To jest odwieczny bunt, który będzie towarzyszyć człowiekowi zawsze. Sfera milczenia jest połączona z samotnością, choć w tej ciszy Sebastiao znajduje kontakt z Jezusem. Ale jak w tym wszystkim znaleźć miłość?

Prawdziwy sens misji

Ksiądz Luter zwraca też uwagę na kolejny wielki dylemat podejmowany w „Milczeniu". Buddyjski inkwizytor mówi do ojca Sebastiao: „To jest ziemia, na której nic nie wyrośnie". Potwierdza jego słowa ojciec Ferreira, który stał się buddystą: „Tu wiara katolicka musi uschnąć, obumrzeć". Ale przecież jednocześnie widzimy, że wielu wieśniaków japońskich uwierzyło w Boga do tego stopnia, że jest gotowych oddać za swoją wiarę życie. Panuje wśród nich przekonanie, że jezuici przynieśli im prawdę.

– Scorsese dotyka trudnych spraw – mówi Andrzej Luter. – Czy misje szerzenia wiary katolickiej w świecie tak obcym i odrębnym kulturowo miały sens? Za cenę tak strasznego cierpienia? Życia? To jest problem nierozwiązywalny.

Ksiądz zwraca też uwagę na znakomicie narysowaną postać Kichijiro – Azjaty, który w filmie jest Judaszem. Zdradza, kilka razy wyrzeka się Boga, potem żałuje swojego postępowania, oddaje pieniądze, by za chwilę stchórzyć kolejny raz.

– Judaszowi powszechnie towarzyszy pogarda – twierdzi duchowny. – Tymczasem jest to postać szalenie interesująca i niejednowymiarowa. Sebastiao nie potrafi go odrzucić od siebie. Kichijiro upada, boi się, jest bardzo ludzki. A przecież w końcu się okaże, że może to on właśnie jest najwierniejszy.

Pytam jeszcze księdza Lutra, czy akceptuje dotykające istoty wiary dzieło zbudowane z pytań i niepewności.

– Tylko takie dzieło może pogłębić wiarę – odpowiada. – „Przełęczy ocalonych" czy „Pasji" Mela Gibsona nie mam ochoty drugi raz obejrzeć. To jest taka religijność oczywista, jednowymiarowa. A do „Ewangelii według świętego Mateusza" Pasoliniego stale wracam. „Milczenie" widziałem już trzy razy i zawsze odkrywam w nim dla siebie coś nowego. Jeszcze nieraz się przy nim zamyślę.

Martin Scorsese od wczesnego dzieciństwa miał konszachty z Bogiem. Urodził się w nowojorskiej dzielnicy Queens w 1942 roku. Jego matka była szwaczką, ojciec robił różne rzeczy: był sprzedawcą, prasowaczem, dorabiał, rozpalając w soboty piece w domach ortodoksyjnych Żydów. Martin wychował się w Małej Italii. Na ulicach widział gwałt, bójki i strzelaniny. Bo walki młodzieżowych gangów, hazard, prostytucja i cień mafii były tam wtedy codziennością. On sam też pewnie trafiłby do jakiegoś gangu, ale był na to zbyt chorowity. Cierpiał na astmę, po każdym wysiłku się dusił.

Uciekał w świat książek i kina. Jako mały chłopiec, zamknięty w mieszkaniu przy Elizabeth Street, całymi godzinami rozrysowywał filmy. Czasem te, które widział, czasem te, które rodziły się w jego wyobraźni. Ale szukał też bezpieczeństwa w kościele. Bo, jak wspomina – w jego dzielnicy „nawet szefowie gangów ściągali z głów czapki, gdy przechodził ksiądz. Przestawali kląć i prosili, żeby pobłogosławił ich nowe samochody". Martina fascynowała też widowiskowość Kościoła. Podobnie jak gdzieś daleko, w La Manczy, Pedro Almodóvar, on w Nowym Jorku podziwiał piękno religijnych obrzędów. Podobnie jak Almodóvar trafił do seminarium duchownego i wreszcie – podobnie jak Hiszpan – szybko z niego zrezygnował.

– Zrozumiałem, że od sutanny wolę kamerę – przyznaje.

W wywiadzie rzece z Richardem Schickelem, wydanym właśnie po polsku przez Axis Mundi, mówi, że w pewien sposób był sam sobą rozczarowany: „Kiedy zgłosiłem się do seminarium duchownego, miałem zaledwie piętnaście lat, byłem bardzo zdeterminowany. To był jedyny sposób na ucieczkę z trudnego świata, w którym się urodziłem, odseparowania się od niego, odcięcia od moralnych dylematów ulicy. A jednak nie mogłem zrobić nawet pierwszego małego kroku w stronę życia duchowego, które sobie wymyśliłem.

Ale przecież sprawy wiary zawsze go intrygowały.

– Byłem i jestem katolikiem – powiedział mi kiedyś w wywiadzie. – Tyle że w miarę dojrzewania zacząłem wierzyć po swojemu. Kościół w Ameryce, a może nie tylko tam, zmienił się. Jak wszystko wkoło zaczął przypominać telewizyjne show. Dlatego nauczyłem się samodzielnego obcowania z Bogiem. I to mi wystarcza.

Mówi, że odkąd jako jedenastolatek po raz pierwszy zobaczył Jezusa na ekranie w „Tunice", zawsze chciał zrobić film o jego życiu. Inny niż hollywoodzkie opowieści biblijne. „Jezus żył w prawdziwym świecie. Nie siedział w świątyni, Nie przebywał w kościele. Żył wśród zwykłych ludzi na ulicach" – tłumaczy Schickelowi. W 1988 roku na podstawie książki Nikosa Kazantzakisa nakręcił „Ostatnie kuszenie Chrystusa". Opowiedział o Chrystusie uczłowieczonym, wątpiącym, błądzącym, narażonym na rozmaite pokusy, zdziwionym swoją mocą i przeczuwającym nieuchronność własnego losu. Walczącym ze swoim człowieczeństwem, ale również ze swoją boskością. O Chrystusie, który umierając na krzyżu, marzył o życiu zwyczajnego człowieka, u boku Marii Magdaleny.

„Ostatnie kuszenie Chrystusa" wywołało falę protestów na całym świecie. „Byłem zły, kiedy film wszedł do kin i ludzie twierdzili, że obraziłem ich wiarę. Nigdy nie chciałem obrazić niczyjej wiary" – zapewnia w rozmowie ze Schickelem.

W Polsce „Ostatnie kuszenie Chrystusa" nigdy nie doczekało się premiery kinowej. Krytycy też nie dawali sobie z tym filmem rady. Nie można go na ogół znaleźć w leksykonach filmowych lat 80. Sam Scorsese był zdziwiony:

– Takich interpretacji postaci Chrystusa było w literaturze i filmie wiele – mówił. – Przyznaję, że są mi one bliskie, bo rysują Boga, z którym mogę rozmawiać.

Nic dziwnego, że przyszła i taka chwila, w której reżyser, podobnie jak w pewnym momencie Bernardo Bertolucci czy Jean-Jacques Annaud, zwrócił się w stronę tybetańskiego buddyzmu. Zrealizował „Kunduna" – film o młodości Dalajlamy.

– Jest coś niezwykle fascynującego w człowieku, dla którego wartości duchowe są ważniejsze niż materialne – mówił. – Można w naszym zwariowanym świecie prowadzić takie życie? Wiek XX był pełen dziejowych katastrof, wojen, ludobójstwa, zbrodni. Jak w takiej rzeczywistości opartej na gwałcie może pojawić się ktoś, kto głosi czystą miłość i wierzy, że człowiek może zmienić swoją naturę, wyrzekając się przemocy? Nie wiem, czy istnieje w naszej kulturze moda na buddyzm. Ale na pewno istnieje moda na mit buddyzmu.

Scorsese szukał czystości. Powtarzał, że ideałem jest dla niego św. Franciszek z Asyżu – uosobienie bezwarunkowej, wielkiej miłości bliźniego. Dziś mówi:

– Bardzo wcześnie zrozumiałem, że praktykującym katolikiem jest nie ten, kto chodzi do kościoła, lecz ten, kto na co dzień stara się zachowywać i postępować zgodnie z przykazaniami bożymi. I tak staram się żyć.

W podobnym duchu – bardzo humanistycznym – utrzymane jest „Milczenie". Dzieło głęboko ludzkie, które przecież zbliża widza do Boga. Scorsese, syn włoskich emigrantów, robił filmy o przemocy i nowojorskich gangach, ale jednocześnie zawsze szukał duchowości. W wywiadzie dla pisma „La Civilta Cattolica" powiedział: – Idea, że wszystko da się wytłumaczyć naukowo, wydaje mi się nie tyle śmieszna, co naiwna" (...) Carl Gustav Jung nad drzwiami do swojego domu w Szwajcarii miał wyryty łaciński napis: „Vocatus atque non vocatus deus aderit" – „Przyzywany czy nie – Bóg przyjdzie". To mówi wszystko.

Film zamiast kursu teologii

Milczenie" było też specjalnym doświadczeniem dla aktorów. Andrew Garfield, który stał się rozpoznawalny dzięki roli w „Niesamowitym Spider-Manie", tutaj, grając ojca Sebastiao, wszedł na zupełnie inny poziom aktorstwa.

– W tym filmie nie ma krztyny dydaktyki – mówił aktor w jednym z wywiadów. – Nie ma tu również manipulacji.

W czasie zdjęć, kręconych głównie na Tajwanie, Garfield dużo czasu spędzał z księdzem, z którym zawsze mógł porozmawiać. Ale przyznaje, że często kierował się intuicją: – Gdy miałem wątpliwości, gdy przeżywałem własne lęki i neurozy, Marty, wskazując na serce, mówił: „Wszystko masz tu, po prostu sobie zaufaj". Myślę, że podobnie jest z widzami. Ludzie mają bardzo różne doświadczenia, każdy odbierze ten film inaczej, po swojemu. Może też się zastanowi, kim jest.

„Czasem dwie godziny w kinie pozwalają lepiej zrozumieć istotę chrześcijaństwa niż kursy teologii i etyki na papieskich uniwersytetach. W przeszłości udało się to Pasoliniemu, Benigniemu, Bressonowi czy Beauvois" – zaczyna swoją recenzję z „Milczenia" zatytułowaną „Dzięki Bogu za Scorsesego" recenzent włoskiej „La Stampy". „»Milczenie« to film, który trzeba zobaczyć niezalez?nie od tego, czy wierzy sie? w Boga czy nie. Przemo?wi do kaz?dego" – to krytyk „Time'a". „Mocny, pełen emocji film Martina Scorsesego zabiera widzów w niezwykłą podróż" – konkluduje Peter Bradshaw z „Guardiana".

Na portalu „Rotten Tomatoes" można znaleźć 180 recenzji krytyków amerykańskich. 84 proc. z nich to recenzje pozytywne.

Powraca więc pytanie, dlaczego film tak głośny, inny i dowartościowany przez media został niemal pominięty przez członków Akademii? Może dlatego, że Martin Scorsese, zamykając swój tryptyk o wierze, zabiera widzów w najtrudniejsze rejony, rzadko odwiedzane w codziennym zabieganiu.

Przyzwyczailiśmy się już, że artyści opowiadają dzisiaj o ludziach wyrzuconych na margines, o podziałach, nierównościach, o przemocy i gwałcie. Że diagnozują upadek wartości, samotność, oddalanie się ludzi od siebie i depresję. Rewelacją sezonu, bardzo zasłużenie, stają się takie filmy, jak „Manchester by the Sea" czy „Moonlight". Ale rozmowa o meandrach wiary wciąż wydaje się zbyt trudna. Nawet w katolickim kraju prościej jest pójść co tydzień na mszę, niż samodzielnie pomyśleć – już nie tylko o religijności, ale także o tym, jak pozostać wiernym własnym ideałom i na jakie kompromisy można pójść z sobą i otoczeniem. Paradoksalnie, łatwiej nam dyskutować o przemocy świata niż o jego duchowości.

Film Martina Scorsesego jest pełen ciszy. Widz słyszy naturalne odgłosy: płonącego drzewa, wiatru w trawach, fal uderzających o skały. W tej ciszy bardzo mocno brzmią rozmowy, jakie prowadzą japoński inkwizytor i ojciec Sebastiao, głośno też brzmią jęki torturowanych chrześcijan. Ale cisza to również w filmie Martina Scorsesego tytułowe milczenie Boga. I przestrzeń dla widzów. A właściwie dla każdego widza z osobna. Na własne refleksje. I własne pytania.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W drugiej połowie ubiegłego roku o „Milczeniu" Martina Scorsesego krążyły już legendy. Wielki mistrz kina znów mierzył się z wiarą, z Bogiem. I z książką Shusaku Endo, o której ekranizacji myślał od ponad ćwierć wieku. Wszyscy czekali na arcydzieło.

Wydawało się, że do Scorsesego będzie też należał ten sezon filmowych nagród, że „Milczenie" zdominuje Oscary i Globy. Szefowie wytwórni Paramount zdecydowali się nawet na pokerowe zagranie. Premierę filmu ustalili na grudzień. Film wszedł wówczas na amerykańskie ekrany w kilku kopiach, jego szeroka dystrybucja nastąpiła dopiero 13 stycznia. Czy specjaliści od PR chcieli, żeby wrażenie było świeże i członkowie Akademii Filmowej podczas głosowania nie zapomnieli o „Milczeniu"? Czy obawiali się recenzji? Jakkolwiek było – wszystkie kalkulacje zawiodły. Film Martina Scorsesego jest wielkim przegranym tegorocznej edycji Oscarów. Miał rozbić bank ze statuetkami, a dostał tylko jedną nominację – za zdjęcia Rodriga Prieto. Na listach kasowych przebojów też nie króluje. Produkcja, która kosztowała 45 mln dolarów, do 29 stycznia zarobiła w kinach amerykańskich niespełna 6,5 miliona.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Czemu polscy trenerzy nie pracują na Zachodzie? "Marka w Europie nie istnieje"
Plus Minus
Wojna, która nie ma wybuchnąć
Plus Minus
Ludzie listy piszą (do władzy)
Plus Minus
"Last Call Mixtape": W pułapce algorytmu
Plus Minus
„Lękowi. Osobiste historie zaburzeń”: Mięśnie wiecznie napięte