Niezabitowska: Przeciwieństwo Urbana i przyboczna Mazowieckiego

Kiszczak zaczął tłumaczyć, że niszczone są zwłaszcza akta ludzi z solidarnościowej opozycji, a że w tych papierach niekoniecznie jest prawda, byłoby lepiej, żeby nie ujrzały światła dziennego.

Aktualizacja: 04.02.2017 18:42 Publikacja: 02.02.2017 18:31

Rozmowie rzecznik Małgorzaty Niezabitowskiej z Jackiem Kuroniem, ministrem pracy, przysłuchuje się C

Rozmowie rzecznik Małgorzaty Niezabitowskiej z Jackiem Kuroniem, ministrem pracy, przysłuchuje się Czesław Kiszczak, wicepremier i szef MSW oraz Andrzej Kosiniak-Kamysz, w latach 1989-1991 minister zdrowia. Posiedzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego, 1990 rok.

Foto: Reporter, Leszek Łożyński

Plus Minus: Jest pani najsłynniejszą rzeczniczką rządu po 1989 roku. Była pani przeciwieństwem Jerzego Urbana. On niski, korpulentny, łysy, agresywny, rzecznik stanu wojennego...

Małgorzata Niezabitowska, rzeczniczka rządu Tadeusza Mazowieckiego: Wzbudzał sprzeciw, wręcz wściekłość, zdarzało się, że ludzie pluli na ekran, gdy występował.

A pani piękna, eteryczna, łagodna blondynka, rzeczniczka pierwszego solidarnościowego rządu Tadeusza Mazowieckiego. Czy to było specjalnie tak wymyślone?

Nie, nie było takiego zamysłu, choć zagraniczne media podchwyciły tę zasadniczą różnicę, nie tylko w wyglądzie, ale też w stylu i w przekazie, i nazwały mnie niezwykle zobowiązująco: New Face of Poland czy Frau Solidarność. A rola rzecznika w tamtych czasach była niepomiernie większa niż obecnie. Ministrowie i premier generalnie unikali mediów, uznając, że to wyłącznie moje zadanie. Bardzo trudne, ponieważ nie było żadnych bezpośrednich środków komunikacji, internetu, Facebooka, Twittera, jedynie cotygodniowe konferencje prasowe, podczas których musiałam się wykazać żelaznym opanowaniem, bo każde słowo mogło zaszkodzić rządowi.

Jak to się stało, że została pani rzeczniczką rządu?

Żeby odpowiedzieć, muszę się cofnąć do roku 1981, kiedy pracowałam jako reporterka w „Tygodniku Solidarność". Redaktorem naczelnym był Tadeusz Mazowiecki, a ja toczyłam z nim boje o to, jak pisać o związku. Szef wyznawał teorię oblężonej twierdzy – skoro komuniści oskarżają nas o grzechy, których nie popełniliśmy, to my powinniśmy pisać o sobie wyłącznie dobrze. Ja zaś podkreślałam, że musimy się uczyć na błędach, które właśnie my, dziennikarze Solidarności, mamy rzetelnie wskazywać, że to jest nasz obowiązek. Po latach pan Tadeusz z charakterystyczną dla siebie szlachetnością przyznał, że ja miałam rację, a on się mylił.

Było to wówczas gdy zaproponował pani stanowisko rzecznika?

Dużo wcześniej, przy okazji pisania dla mnie rekomendacji na Harvard. W 1989 roku pan Tadeusz nie kandydował do Sejmu, skupił się na odrodzonym „Tygodniku Solidarność", a kiedy Czesław Kiszczak próbował formować rząd, wyjechał do Belgii, do przyjaciół. Tymczasem misja Kiszczaka nie powiodła się i sprawy nabrały niebywałego przyspieszenia. Adam Michnik napisał tekst „Wasz prezydent, nasz premier" i rozpoczęła się rozgrywka o utworzenie rządu z solidarnościowym premierem. Kandydatów było trzech: Bronisław Geremek, Jacek Kuroń i Mazowiecki.

Bracia Kaczyńscy zaproponowali Mazowieckiego na premiera.

Tak. To Lech i Jarosław wymyślili, żeby rozbić reżimowy blok, wyrwać PZPR dwie satelickie partie, ZSL i SD, po 40 latach pełnej podległości, tworząc z nimi koalicje, a tekę premiera powierzyć panu Tadeuszowi. Uczynił to Lech Wałęsa zaraz po tym, kiedy Mazowiecki wrócił z zagranicy. Pamiętam, jak po tej rozmowie szef, który poprosił Wałęsę o dzień do namysłu, wrócił do redakcji i zamknął się sam w gabinecie. Szalenie przejęci czekaliśmy, żeby wyszedł. Nie wyszedł. Cały czas, jak potem mówił, wadził się ze sobą, aż nad ranem podjął decyzję.

Ale trochę trwało nim panią ściągnął do rządu?

Wszystkich bardzo interesowało, kto będzie rzecznikiem rządu. Niedługo po desygnowaniu Mazowiecki, nagabywany w Sejmie przez dziennikarzy, kto zostanie rzecznikiem, odparł: „Mogę wam tylko powiedzieć, że będzie to kobieta". Mój mąż od razu powiedział: „To będziesz ty".

Ucieszyła się pani? To niesamowita sprawa zostać rzeczniczką pierwszego niekomunistycznego rządu.

Oczywiście, tylko że ja byłam zupełnie pozbawiona ambicji politycznych. Pracowaliśmy wówczas z Tomkiem (Tomasz Tomaszewski, znany fotograf, mąż Małgorzaty Niezabitowskiej – red.) nad dużym materiałem o Polsce i akurat dostaliśmy od amerykańskiej agencji rządowej znakomitą propozycję zrobienia książki o Stanach, więc miałam całkowicie inne plany. Ale stało się inaczej. Rząd został zaprzysiężony 12 września (1989 roku – red.), a następnego wieczoru dostałam telefon z URM: „Gośka szef wzywa!". Mąż pojechał ze mną, siedział w sekretariacie i mierzył czas. Stąd wiem, że rozmowa trwała 28 minut, lecz zasadniczą sprawę załatwiliśmy błyskawicznie. Ledwo weszłam, premier powiedział: „Pani Małgosiu, chciałbym, żeby pani była rzecznikiem mojego rządu". Na co ja wybitnie inteligentnie: „Panie Tadeuszu, dlaczego ja?" A on: „Pani Małgosiu, a dlaczego ja?" W tej materii nie było o czym dalej dyskutować. Zgodziłam się i przez następne 25 minut rozmawialiśmy o przyszłej wspólnej pracy i o rządzie, z którego sformowaniem premier miał spore kłopoty. Wtedy, w co trudno teraz uwierzyć, prawie nikt nie chciał zostać ministrem. Leszka Balcerowicza trzeba było długo namawiać, tak samo Krzysztofa Skubiszewskiego.

Skubiszewski, jak się już zgodził, to był szefem MSZ w trzech kolejnych rządach.

Szefowi zależało, żeby Solidarność była jak najszerzej reprezentowana, walczył zwłaszcza o MSZ, którego komuniści nie chcieli oddać. Szukał więc dla tego resortu osoby, która byłaby dla drugiej strony do zaakceptowania. Skubiszewski, profesor prawa międzynarodowego, w latach 80. członek Solidarności i Prymasowskiej Rady Społecznej, a też Rady Konsultacyjnej przy generale Jaruzelskim, wydawał się kandydatem idealnym, ale stanowczo odmówił. Potem, po naleganiach premiera, stwierdził, że się zastanowi, wrócił do Poznania i zniknął. Czas naglił, telefon stacjonarny profesora nie odpowiadał, a innych nie było. W końcu zdesperowany Mazowiecki użył po raz pierwszy milicji, która odnalazła Skubiszewskiego w szpitalu. Profesor postanowił sprawdzić stan zdrowia, lecz chociaż badania wypadły pozytywnie, wciąż się wzdragał, aż po oświadczeniu szefa: „Ja muszę ten resort mieć, to zasadnicza sprawa dla Polski!", wreszcie się zgodził.

Dziś każdy chciałby zostać ministrem. Dlaczego w tamtych czasach nie chcieli?

Wtedy kraj był w chaosie, gospodarka w rozsypce. Nie wiadomo było, jak się wszystko potoczy. Czy nie zostaniemy ściśnięci przez Związek Sowiecki. Przecież w Polsce stacjonowało 60 tysięcy żołnierzy sowieckich, uzbrojonych w nowoczesny sprzęt, łącznie z bronią jądrową. Ryzyko było zatem ogromne, a nasze doświadczenie w rządzeniu żadne. Na domiar złego rząd Rakowskiego na odchodnym, już po złożeniu dymisji i tuż przed jej przyjęciem przez Sejm [1 sierpnia 1989 roku – red.], ogłosił pod koniec lipca uwolnienie cen żywności.

To było uzgodnione przy Okrągłym Stole.

Ale ten proces należało przygotować, a nie puścić na żywioł. W rezultacie inflacja, która już wcześniej galopowała, przerodziła się w hiperinflację. W sierpniu 1989 roku ceny wzrosły o prawie 50 procent, a w przypadku żywności – siedmiokrotnie.

Czy Mazowiecki odpowiedział pani na pytanie, dlaczego pani?

Tak, powiedział wiele dla mnie ważnych słów, spośród których – pozwoli pani – wspomnę jedynie o jego pełnym zaufaniu do mnie oraz o mojej, wedle premiera, odwadze i zadziorności. Wtedy też ustaliliśmy, że zawsze mam wolny wstęp do jego gabinetu.

Wiedziała pani o wszystkim, co się działo w rządzie?

Uczestniczyłam naturalnie w posiedzeniach rządu i większości istotnych oficjalnych spotkań, a też w nieoficjalnych naradach i dyskusjach. Szczególnie ważny był ten stały kontakt z premierem, bo dawał mi wiedzę zarówno ściśle merytoryczną, jak również o zamierzeniach, intencjach, poglądach szefa rządu, potrzebną, aby odpowiednio kształtować moje publiczne wystąpienia. No i miałam prawie nieograniczony dostęp do informacji. Te jawne przetwarzali dla mnie współpracownicy, natomiast szyfrówki, często całe stosy dokumentów, musiałam czytać sama. Poza tym podlegali mi rzecznicy ministerstw i wojewodów oraz Biuro Prasowe Rządu, co było niezłym wyzwaniem dla osoby uprawiającej dotychczas wolny zawód i nigdy niekierującej zespołem.

Co było pani pierwszym posunięciem?

Poszukiwanie ludzi do zreformowania mediów, tych pozostających w gestii rządu. Znakomita większość gazet i periodyków należała do RSW Prasa-Książka-Ruch, olbrzymiego koncernu, który był własnością PZPR i dalej działał pod dyktando partii. Natomiast radio i telewizja były państwowe, tyle że zarządzał nimi jako szef Radiokomitetu... Jerzy Urban. I był tam jeszcze przez ponad dwa tygodnie naszego urzędowania, mimo że premier natychmiast zaczął szukać kogoś innego. Można by długo wyliczać, kto odmówił. W końcu zgodził się Andrzej Drawicz, mówiąc: „Tadeusz, jak każesz, to pójdę, ale nie mam nawet w domu telewizora".

Mówiono, że Drawicz był niewłaściwym człowiekiem, bo się nie znał na telewizji.

To prawda, lecz ci, którzy się znali, nie chcieli. Dalej „Rzeczpospolita", gazeta rządowa – to samo. Ostatnio wspominaliśmy z Januszem Reiterem, jak go molestowałam politycznie i patriotycznie, żeby został naczelnym „Rzepy". Ale się dzielnie oparł. W końcu „Rzeczpospolitą" wziął Darek Fikus [redaktor naczelny „Rz" od 16 października 1989 roku – red.]. I to akurat był dobry pomysł. Podobnie było z „Dziennikiem Telewizyjnym", głównym i powszechnie znienawidzonym programem, powiedzmy, informacyjnym. Trzeba było go pilnie zmieniać, a chętnych brak. Wreszcie Jacek Snopkiewicz uległ moim wielogodzinnym namowom.

Na zdrowie mu to nie wyszło. Jego kariera w TVP skończyła się już w 1991 roku.

Ale ma swoje zasługi, których nikt mu nie odbierze. Przekształcił „Dziennik Telewizyjny", propagandową tubę, w „Wiadomości". A Snopkiewicz postawił warunek. „Nigdy, przenigdy nie będziesz interweniowała" powiedział, pokazując „rządówkę", telefon, który stał na moim biurku i też w jego przyszłym gabinecie w ramach specjalnej, wewnętrznej sieci telefonicznej. Obiecałam mu to z pełnym przekonaniem.

Jak szybko złamała pani tę obietnicę?

Dosyć szybko. 18 listopada zostały nadane po raz pierwszy „Wiadomości", a my cztery dni później lecieliśmy do Moskwy. Wydarzenie było historyczne, pierwsza od czasu wojny wizyta polskiego niekomunistycznego premiera w sowieckim imperium. Wtedy, w grudniu 1941 roku, Władysław Sikorski spotkał się ze Stalinem, obecnie Mazowiecki miał rozmawiać z Gorbaczowem, a nasza agenda zawierała to, czego przez wszystkie poprzednie lata nie tylko nie załatwiono, ale nawet nie odważono się poruszyć. Każda ze spraw jak nierozbrojona bomba, gotowa do wybuchu: prawidłowe rozliczenia za wysyłane na Wschód statki i surowce, dotrzymywanie umów gazowych, prawa dla Polaków w ZSRR do języka ojczystego i nauki religii, księża dla polskich parafii, zwrot zagrabionych skarbów oraz dóbr kultury, białe plamy wspólnej historii, Katyń. A w przeddzień naszego wylotu młodzież zaatakowała pomnik Lenina w Nowej Hucie.

I wtedy zadzwoniła pani do Snopkiewicza?

Najpierw była nerwowa narada w URM. Rozumie pani ten paradoks – nasza patriotyczna, antykomunistyczna młodzież podpala pomnik Lenina, symbol dominacji Związku Sowieckiego w Polsce, a pierwszy niekomunistyczny rząd radzi, jak wodza bolszewików bronić. Kiszczak oświadcza, że nie użyje armatek wodnych do rozpędzenia podpalaczy. Szef na to: „Kto mówi o rozpędzaniu, trzeba ich tylko wezwać do rozejścia się". Ale to nie poskutkowało. Młodzi dalej rzucali butelki z benzyną. Premier stwierdza, że nie można tego pokazać. Zgadzam się z nim i dzwonię do Snopkiewicza, którego proszę, aby dał informację, lecz nie obraz, bo widok Lenina w płomieniach obrazi i rozwścieczy Rosjan, którzy będą przekonani, że to jest nasza prowokacja. Jacek jednak upiera się, że musi pokazać, bo straci wiarygodność i w kółko powtarza: „Przecież mi obiecałaś!". „Obiecałam – ja na to – ale przyznaj, nie mogłam przewidzieć, że będą oblewać farbą i palić Lenina w przeddzień wizyty w Moskwie". Kłóciliśmy się tak, rzucając słuchawkami, aż przyszedł czas „Wiadomości" i wielka niewiadoma, czy Jacek pokaże Lenina czy nie. Oglądaliśmy program w gabinecie premiera i nie pokazano Lenina, więc wszyscy się cieszyliśmy, a Kiszczak na to: „Oni na Kremlu już dawno to obejrzeli".

Ale tamta wizyta okazała się udana.

Lecz początek był groźny. Na lotnisku przywitał nas Jacek Ambroziak, szef URM, który od kilku dni w Moskwie przygotowywał wizytę. Od razu na nas naskoczył. Dlaczego nie obroniliście Lenina, tu jest piekło, musimy się naradzić, ale wszędzie są podsłuchy. W hotelu, gdy zebraliśmy się w apartamencie premiera, Jacek poinformował, że nastąpiło usztywnienie stanowiska rządu ZSRR, gdyż uznano, że został znieważony twórca państwa radzieckiego. Ale jest propozycja, żebyśmy w ramach zadośćuczynienia złożyli kwiaty pod mauzoleum Lenina, jeszcze przed oficjalnymi spotkaniami. Wygłosiwszy te zdania, Ambroziak rozdał nam kartki i reszta dyskusji odbyła się na piśmie.

Chodziło o te podsłuchy?

Dokładnie tak. Część delegacji była absolutnie przeciwna kwiatom. Ja też. Uważałem, że symbole są zasadniczo ważne, dlatego premier niekomunista nie może zachować się jak aparatczycy z PZPR, którzy każdą wizytę zaczynali od wiernopoddańczego hołdu dla Lenina. W drugiej grupie byli pragmatycy, którzy twierdzili, że przybyliśmy z misją najwyższej wagi dla Polski i nie powinniśmy jej zawalić przez jakieś durne kwiatki. W końcu premier ogłosił, że nie udamy się do mauzoleum, za to możemy złożyć wiązankę kwiatów pod pomnikiem żołnierzy radzieckich, którzy polegli podczas II wojny. Tak się stało i wcale nam to nie zaszkodziło. Być może nawet przeciwnie. To, żeśmy się postawili, pomogło.

Co było pani największym przeżyciem w karierze rzecznika rządu?

Na pewno jednym z najmocniejszych było pierwsze posiedzenia rządu, w którym uczestniczyłam 15 września. Rząd pracował na podstawie prowizorium budżetowego, odnawianego co miesiąc, a nasi poprzednicy przez pierwsze dni września wydali wszystko, tak że nie było pieniędzy na wypłacenie rent i emerytur. Kasa była pusta. Nie w przenośni, dosłownie.

Jak wyglądało to pierwsze posiedzenie Rady Ministrów, w którym pani uczestniczyła?

Było niebywale dramatyczne. Szefowie resortów już wiedzieli, jakie mają zobowiązania, a Balcerowicz przedstawił prowizorium budżetowe na następny miesiąc, z którego wynikało, że czeka nas maksymalne zaciskanie pasa. Wszyscy zmartwieli. Minister zdrowia z ZSL, Andrzej Kosiniak-Kamysz...

Ojciec Władysława Kosiniaka-Kamysza, obecnego lidera PSL.

Tak. On wystąpił jako pierwszy i błagał o więcej pieniędzy, bo te, które mu przeznaczono, nie wystarczą na podstawowe wydatki, na leki, na szpitale. Gdy skończył, zapadła długa cisza, po czym każdy po kolei mówił, że po Kosiniaku-Kamyszu nie śmie prosić o więcej, aczkolwiek potrzebuje, na to, na to, na to.

Długo trwało to posiedzenie rządu?

Wiele godzin. Ostatni punkt programu – sytuacja na rynku żywnościowym – kompletnie nas dobił. Okazało się, że brakuje właściwie wszystkiego, nie mamy żadnych zapasów, bo rezerwy państwowe zostały przez poprzedników rzucone na rynek, pożyczki nie można zaciągnąć, bo nikt jej nie chce udzielić, a trzeba sprowadzić z zagranicy przynajmniej mleko w proszku dla niemowląt i pasze dla zwierząt, gdyż rolnicy wyrzynają podstawowe stada, nie mając ich czym karmić. Przychody budżetu natomiast są niskie, bo mnóstwo przedsiębiorstw nie płaci podatków.

Dlaczego przedsiębiorstwa nie płaciły podatków?

Bo panowały rozprzężenie i chaos. Dopiero gdy Sejm uchwalił przygotowane przez nas przepisy o poleceniu pobrania, czyli przymusowym ściąganiu należności z konta dłużnika, sytuacja trochę się poprawiała, ale do końca roku było bardzo ciężko.

Z rządem Mazowieckiego związana jest głośna historia palenia akt SB przez ludzi Kiszczaka.

Kiedy w grudniu dotarła do premiera informacja, że w MSW dochodzi do palenia akt, szef wezwał Kiszczaka i polecił mu, żeby tego zaprzestać. Generał wyjaśniał, że to są stare, nieważne papiery. Ale ponieważ akta nadal płonęły, Mazowiecki znów wezwał Kiszczaka, który zaczął tłumaczyć, że niszczone są zwłaszcza akta ludzi z solidarnościowej opozycji, a że w tych papierach niekoniecznie jest prawda, byłoby lepiej, żeby nie ujrzały światła dziennego. Premier jednak stanowczo zakazał tego procederu.

Historycy uważają, że palenie akt było przykrywką do ich prywatyzacji, czyli do wynoszenia ciekawszych akt do prywatnych archiwów.

Mogło tak być, choć wystarczyło akta skopiować czy zabrać mikrofilmy. Generalnie nie chcę mówić, że nie popełnialiśmy błędów. Popełnialiśmy. Ale przez całe 15 miesięcy naszego rządu pracowaliśmy w wariackim tempie, podejmując działania, których nikt wcześniej nie robił, bo żaden kraj wcześniej nie przechodził od gospodarki centralnie planowanej do wolnorynkowej, nie przebudowywał całego państwa z totalitarnego na demokratyczne. A jeszcze na to nałożyła się kampania prezydencka, podczas której kandydaci skupili się na atakowaniu Mazowieckiego i naszego rządu.

Dlaczego Mazowiecki zdecydował się kandydować w wyborach prezydenckich?

Już od kwietnia, gdy Wałęsa rozpoczął „wojnę na górze", szef był namawiany, zwłaszcza przez Adama Michnika i Olka Halla, ale się mocno opierał. Pojechał nawet do Gdańska na spotkanie u abp. Tadeusza Gocłowskiego z propozycją, aby obaj zrezygnowali, lecz Wałęsa powiedział: „Pan może się wycofać, ja będę prezydentem".

Jak pani się odnajdywała w „wojnie na górze"?

Ta „wojna", podział w Solidarności, to był dla mnie wielki cios. Było mi ogromnie przykro, że musiałam wchodzić w starcie z szefem związku, ale moim zadaniem było bronić rządu przed niesłusznymi atakami.

Gdy Mazowiecki ogłosił start w wyborach prezydenckich, to pewnie było jeszcze mniej przyjemnie.

W kampanii prezydenckiej nastąpił dalszy, głębszy podział między Wałęsą a jego przez długie lata najbliższym doradcą. Przegrana pana Tadeusza na fali antysemityzmu, szkalowania, agresji była klęską i niesprawiedliwością, która położyła się też cieniem na nasz rząd. I dopiero z biegiem lat ludzie zaczęli coraz bardziej doceniać naszą pracę i postawę, którą szczególnie prezentował premier. Postawę, nie waham się użyć tych słów, bezinteresownej służby krajowi.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Małgorzata Niezabitowska – po okresie pracy w rządzie przez dziesięć lat prowadziła agencję PR, była prezesem fundacji Animals. Opublikowała m.in. „Prawdy jak chleba" – o materiałach SB na swój temat i trwającym kilka lat postępowaniu autolustracyjnym – oraz „W twoim kraju wojna!" – dzienniki pisane od 13 grudnia 1981 roku. Jest członkiem Rady Muzeum POLIN

Magazyn Plus Minus

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jest pani najsłynniejszą rzeczniczką rządu po 1989 roku. Była pani przeciwieństwem Jerzego Urbana. On niski, korpulentny, łysy, agresywny, rzecznik stanu wojennego...

Małgorzata Niezabitowska, rzeczniczka rządu Tadeusza Mazowieckiego: Wzbudzał sprzeciw, wręcz wściekłość, zdarzało się, że ludzie pluli na ekran, gdy występował.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami