Korkuć: Berlingowcy zasługują na pamięć

Propagandowe schematy myślenia o berlingowcach wciąż bywają źródłem nieporozumień.

Publikacja: 02.02.2018 14:00

Szeregowych żołnierzy I Armii Wojska Polskiego i innych formacji na sowieckim froncie nikt nie pytał

Szeregowych żołnierzy I Armii Wojska Polskiego i innych formacji na sowieckim froncie nikt nie pytał, gdzie i za jaką sprawę chcą walczyć

Foto: Getty Images

Aniela Krzywoń, kapitan Władysław Wysocki – te i im podobne postaci mogą być symbolem tragicznego losu Polaków, którzy próbowali powrócić do kraju w berlingowskich szynelach. Nie dosyć, że oboje byli ofiarami sowieckich represji. Nie dosyć, że polegli na sowieckim froncie i nie mieli szans na powrót z „nieludzkiej ziemi" do ojczyzny. Po ich śmierci sowiecka propaganda przerobiła ich biografie na sztandar zakłamanej narracji o „bohaterach Związku Sowieckiego".

Ona – młoda dziewczyna z Kresów, córka legionisty i żołnierza wojny z bolszewikami Tadeusza Krzywonia, w 1940 r. deportowana z rodziną w głąb ZSRS. On – oficer Wojska Polskiego, dowódca kompanii karabinów maszynowych w 77. Pułku Piechoty w Lidzie. Aresztowany w 1939 roku przez Sowietów, wywieziony do obozu. Oboje, jak tysiące innych Polaków, znaleźli się w szeregach jednostek samowolnie tworzonych przez Stalina z obywateli RP.

Utarło się mówić, że tacy jak oni „nie zdążyli do Andersa". A przecież nie o pośpiech tu chodziło, ale o to, że Moskwa celowo zablokowała możliwość dalszej rekrutacji do prawdziwego Wojska Polskiego – sił zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej.

Agresja w łonie koalicji

W 1943 roku Stalin rozpoczął realizację nowego scenariusza polityki wymierzonej w Polskę. Najpierw uderzał w jej pozycję w koalicji antyfaszystowskiej. Zmierzał do wyeliminowania jej z grona suwerennych państw alianckich. Zaraz po zerwaniu stosunków państwowych z Polską (kwiecień 1943 r.) ogłosił budowę swojego wojska złożonego z obywateli RP. Moskwa planowała uczynić z tego element rozgrywki na arenie międzynarodowej. Stalin, powoli przygotowując się do powołania alternatywnych polskich władz państwowych, wmawiał politykom Zachodu, że Polacy faktycznie sympatyzują z Hitlerem, nie chcą walczyć, jedynie pozorują wrogość wobec niego. Padały też oskarżenia o udział w antysowieckiej zmowie w sprawie katyńskiej.

Stalin chciał zarazem pokazać, że Polacy nie są zjednoczeni wokół władz RP, że są podzieleni, ale to po stronie Moskwy są ci, którzy naprawdę walczą z Niemcami. To oni powinni być uznani za reprezentantów Polski w koalicji alianckiej.

Stąd, kiedy miało dojść do pierwszego spotkania szefów dyplomacji tzw. wielkiej trójki w Moskwie w drugiej połowie października 1943 r., Kreml na gwałt potrzebował nagłośnienia jakiejkolwiek bitwy z udziałem żołnierzy gen. Zygmunta Berlinga. Dlatego w pierwszej połowie miesiąca szybko posłano polską dywizję na front – mimo niezakończonego szkolenia. Byle jak, na jakimkolwiek odcinku frontu.

Tak wykreowana bitwa pod Lenino była wydarzeniem bardziej politycznym niż militarnym. Większość żołnierzy poszła do walki z Niemcami. Część skorzystała z pierwszej możliwej okazji do ucieczki od Sowietów na drugą stronę frontu. Wszak w 1939 roku wielu z nich nawet nie widziało jednostek Wehrmachtu. Widzieli najazd Armii Czerwonej, a potem niszczenie polskości i represje, których sami byli ofiarami. To, że bitwa pod Lenino była faktycznie przegrana, że Niemcy zaraz odzyskali, co stracili – dla propagandy nie miało znaczenia. Pół tysiąca polskich chłopców i dziewcząt zginęło tylko po to, aby Mołotow mógł jednym zdaniem uciąć brytyjskie próby poruszenia sprawy polskiej.

Berling świadomie zgłaszał swe usługi Stalinowi. A zwyczajni żołnierze? Nie mieli nic do powiedzenia. Dla propagandy były flagi, odwołania do polskich tradycji. Jednocześnie już w obozie w Sielcach nad Oką szybko narzucono wzorowane na bolszewickich kodeksy karne i zasady politycznej uległości. Już tam pojawiły się pierwsze wyroki za „nieprawomyślność" – łącznie z wykonanymi wyrokami śmierci.

Władze Rzeczypospolitej Polskiej traktowały los tych żołnierzy ze zrozumieniem. I konsekwentnie oddzielały ocenę szeregowych strzelców od politycznego wymiaru wykorzystania jednostek, w których służyli. Nazywały je „formacjami powołanymi do życia przez Rząd Sowiecki pod polską nazwą". Jednocześnie już 13 maja 1943 r. w oświadczeniu rządu RP podkreślano, że „decyzja Rządu Sowieckiego (o utworzeniu tych jednostek – mk) musi być uważana przez Rząd Polski jako cios w suwerenne prawa państwa polskiego, które wyłącznie ma prawo dysponowania życiem swoich obywateli w szeregach Armii Narodowej".

Podobnie patrzyli na to później Polacy w kraju. 15 lutego 1945 r. Delegat Rządu RP na Kraj Stanisław Jankowski pisał, że „do wojska Żymierskiego (gen. Michał Żymierski, Naczelny Dowódca Wojska Polskiego – red.) na defiladach społeczeństwo odnosi się biernie. Przygląda się z ciekawością i współczuciem wymizerowanym twarzom żołnierzy, podartemu obuwiu", dodając jednocześnie, że m.in. ze względu na dowództwo „są to żołnierze polscy, ale nie wojsko polskie". W relacjach z kraju mówiono o zwykłych żołnierzach wcielonych do wojska Żymierskiego, że „nie bili się z radością, ani z gorliwością, bo zdawali sobie sprawę, że wysiłek ich nie będzie obrócony dla dobra Polski. Zawsze lepiej być w wojsku niż na Syberii, choć ta możliwość zawsze pozostawała otwarta. (...) W Warszawie, w Krakowie, Katowicach, nigdzie wojsko polskie nie wzbudzało zachwytu, ani podziwu, natomiast współczuto im i rozumiano ich".

Pośmiertne manipulacje

Z Lenino i następnych walk uczyniono potem propagandową tubę dla nowej narracji o „zwycięskim szlaku" do Berlina. Komuniści cynicznie wykorzystywali poległych – wzorcem jednostek Armii Czerwonej, gdzie każda dywizja miała mieć swego zabitego bohatera. Jeśli trzeba, życiorysy i fakty się przerobi. Krzywoń, Wysocki i inni polegli nie mieli żadnego wpływu na to, co po śmierci wyczyniała z nimi bolszewicka propaganda. Nadawano im tytuły Bohaterów Związku Sowieckiego, ordery Lenina itp. Biografie czyszczono z sowieckich represji, czyniąc z poległych żołnierzy symbol „odwiecznej przyjaźni" i „braterstwa broni".

Już na ziemiach polskich do berlingowców dołączono chłopców z przymusowego poboru. Nierzadko żołnierzy Armii Krajowej, których stawiano przed alternatywą: jednostki Berlinga albo łagry w Sowietach. Kiedy w PRL zakłamywano historię AK i niepodległościowego podziemia, nachalna propaganda na wszystkie strony promowała wypaczoną wersję żywotów żołnierzy spod Lenino, z Czerniakowa, Wału Pomorskiego. Na ich krwi budowano propagandowe pomniki stalinowskich dowódców. Zarówno sowieckich generałów typu Karola Świerczewskiego czy Stanisława Popławskiego, jak i polskich zdrajców w rodzaju Berlinga czy Żymierskiego, którzy świadomie postawili na karierę w moskiewskiej służbie. Przy okazji na walce żołnierzy budowano mit dywizji i pułków tworzonych na mocy sowieckich rozporządzeń. Prawdziwe polskie tradycje i godnych patronów cynicznie mieszano z dziejami komunistycznego ruchu. Wszystko wpisywano w fałszywą narrację o wyzwoleńczej Armii Czerwonej. Niektórzy Polacy wciąż patrzą na berlingowców przez pryzmat pośmiertnych manipulacji.

A przecież te propagandowe mity łączą się z innymi przemilczeniami na temat losu Polaków na froncie wschodnim, gdzie, w brutalnym starciu dwóch totalitaryzmów, ani brunatny, ani czerwony dyktator nie przewidywał miejsca dla wolnej Polski. Prawie nikt nie przypomina, że już od 1941 roku ginęli na wschodzie Polacy przymusowo wcielani zarówno do Wehrmachtu, jak i do Armii Czerwonej. Umierali na obcej wojnie – nie mając wpływu na to, w imię czego walczyli. To wszystko rodzi skomplikowane wyzwania dla pamięci o wojennych losach tych, którym los nie dał szansy walczyć w prawdziwych mundurach sił zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej.

Instytut Pamięci Narodowej konsekwentnie przypominał i przypomina o tym, że szeregowych żołnierzy nikt na sowieckim froncie nie pytał, gdzie i za jaką sprawę chcą walczyć. Od lat upominał się o pamięć żołnierzy – obywateli RP, z uwzględnieniem całej prawdy o ich losie, przy odrzuceniu sowieckiej propagandy, która ich krew cynicznie wykorzystywała. Opowiadał się za tym i opowiada do dzisiaj, aby byli pochowani jako obywatele RP pod prawdziwymi orłami w koronach, a nie pod znakiem również przez nich wyśmiewanej „kuricy", którą dzieci PRL-owskiej propagandy do dziś nazywają „orłem piastowskim". Z drugiej strony ważne jest, aby przełamać widoczne niekiedy z prawej strony sceny politycznej odruchowe traktowanie poległych na wschodzie Polaków jako „ruskich" ofiar „ruskiego" frontu.

Uliczna dekomunizacja

Kiedy w 2016 roku uchwalono niemal jednomyślnie Ustawę o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej, IPN wyznaczono ważną rolę. Nałożono nań obowiązek wskazania, którzy z patronów, honorowanych w przestrzeni publicznej, są symbolem komunizmu i represyjnego systemu władzy. Ustawa znosiła obowiązek wymiany dokumentów ze starymi nazwami, tym samym ograniczając uciążliwości zmian dla mieszkańców.

Wcześniej czy później było jasne, że przyjdzie się zmierzyć z dziedzictwem komunistycznej propagandy na temat „wojska ze Wschodu". Konieczność decyzji zero-jedynkowych w opiniach dla wojewodów wymusiła także pochylenie się nad nazwami dotyczącymi nie tylko Berlinga, Świerczewskiego, Popławskiego, ale też tymi noszącymi miano jednostek, którymi dowodzili. Jeśli bowiem honorujemy tworzone przez władze sowieckie pod polskimi nazwami jednostki, to dlaczego nie ich dowódców, świadomie godzących się na rolę narzędzia w polityce Moskwy? Z kolei jeśli będziemy honorować dowódców, to dlaczego nie honorujemy ich państwowych i komunistycznych zwierzchników w rodzaju Wandy Wasilewskiej, Bolesława Bieruta czy Władysława Gomułki?

Ale czy to znaczy, że pod ocenę komunistycznych aktywistów powinniśmy podciągnąć całą Bogu ducha winną masę żołnierską? To byłoby niedorzeczne. Dlatego Instytut podkreślał symboliczną granicę pomiędzy powoływanymi przez Moskwę jednostkami i ich stalinowskimi dowódcami, a żołnierzami – obywatelami RP, poddanymi prawem kaduka ich frontowej władzy. Gloryfikację tego związku taktycznego, bezprawnie wykorzystanego przez Związek Sowiecki w rozgrywce politycznej przeciw Polsce walczącej o niepodległość i granice, należy odróżnić od upamiętnienia losu żołnierzy, którzy w różnych okolicznościach znaleźli się w szeregach – zaznaczano w każdej nocie historycznej poświęconej nazwom berlingowskich jednostek tworzonych przez władze sowieckie. Instytut podkreślał zarazem możliwość, ale i potrzebę uszanowania pamięci żołnierzy tych jednostek.

Z tych samych powodów IPN nie wysuwał zastrzeżeń do ulic upamiętniających samych żołnierzy – pozostawiając nazwy typu Kościuszkowców czy Platerówki. Jednocześnie, zgłaszając np. konieczność zmiany nazwy jakiejś berlingowskiej frontowej dywizji czy pułku, zaznaczał każdorazowo, iż możliwa jest za pomocą nowej uchwały zmiana nazwy, tak by patronem ulicy była nie jednostka, lecz jej żołnierze. Instytut bronił więc prawdy np. o losach Anieli Krzywoń i kpt. Wysockiego, prosząc, aby były upamiętniane w uchwałach samorządów ich prawdziwe biografie, a nie sowiecka, pośmiertna propaganda. Stąd pozostaną ulice Krzywoń m.in. w Krakowie i w co najmniej 18 innych miejscowościach.

Nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem. Jeden z samorządów na zapytanie o ul. Kpt. Wysockiego został poproszony o zostawienie nazwy, przy przyjęciu nowego uzasadnienia do uchwały – bez narośli pośmiertnej stalinowskiej propagandy. Tak aby Wysocki był upamiętnionym oficerem WP, a nie wymyślonym przez propagandę „bohaterem Związku Radzieckiego", którym za życia nigdy nie był. Jedna z gazet absurdalnie nazwała to czyszczeniem życiorysu. Czyżby?

Kołobrzeskie podchody

IPN miał świadomość, że nie każdy obserwator chce się zagłębiać w komplikacje ludzkich losów poddanych presji totalitarnych reżimów. Nie każdy podejmie wysiłek zrozumienia wyzwań z tego wynikających. Niestety, doszło na tym tle do sytuacji zbliżonych do teatru absurdu.

Kiedy w Kołobrzegu pojawiło się pytanie o nazwę parku i placu 18 Marca, Instytut tej nazwy świadomie nie podważał. 18 marca 1945 roku zakończyły się bowiem krwawe walki o Kołobrzeg, toczone przez polskich żołnierzy z jednostek podległych Sowietom. Znowu: ci, którzy walczyli, i ci, którzy tam polegli, nie mieli wpływu na to, co z Polską będzie wyrabiał Stalin i jego ludzie. Ich przelana krew była faktem. Niezależnie od okoliczności związanych z tym, w jakich jednostkach się znaleźli, powinni zostać w pamięci potomnych jako nasi współobywatele-żołnierze – wpisani w rzeczywisty, a nie propagandowy kontekst wydarzeń. Nie było więc powodu, aby tę nazwę zmieniać. Wręcz przeciwnie: należało zadbać, aby w dokumentach miejskich w tej sprawie były godne ujęcia, tłumaczące powody takiego, a nie innego upamiętnienia żołnierzy. Tymczasem istniała tylko uchwała w sprawie nazwy – bez jakichkolwiek uzasadnień.

8 października 2017 r. IPN w piśmie do wojewody zachodniopomorskiego stwierdził, że nazwę należy zostawić, ale poprosił także, aby spowodować przyjęcie przez samorząd uzasadnienia, które odda należną chwałę Polakom poległym w walce o miasto. IPN zaproponował następującą treść: „Nazwy upamiętniają obywateli Rzeczypospolitej Polskiej – żołnierzy, którzy walczyli przeciw Niemcom i polegli podczas walk o Kołobrzeg [zakończonych] 18 Marca 1945 r. Niezależnie od sposobu wykorzystania ich krwi i żołnierskiego trudu przez czynniki polityczne, którym podporządkowane były ich jednostki, większość z nich – podobnie jak dominująca część polskiego społeczeństwa – zachowywała wówczas nadzieję na odbudowę po wojnie niepodległej Polski". IPN podkreślił przekonanie, że takie uzasadnienie tych nazw będzie wprost oddawało intencje władz i mieszkańców Kołobrzegu, doceni przelaną krew żołnierzy – Polaków, a jednocześnie będzie w pełni zgodne z faktami i kontekstem historycznym, w jakim były prowadzone walki w tym rejonie kraju w roku 1945.

Dodatkowo pracownicy oddziału szczecińskiego IPN publicznie i jednoznacznie podkreślali, że Instytut jest za zachowaniem tej nazwy. Nieprzypadkowo w tabelach z nazwami do zmiany wysłanych przez Centralę IPN do wojewody zachodniopomorskiego tej nazwy nie było.

Tym bardziej kuriozalny charakter miał opublikowany kilka tygodni później protest 30 pracowników naukowych Uniwersytetu Szczecińskiego przeciwko rzekomym orzeczeniom IPN w tej sprawie. Imputowano w nim Instytutowi, iż wymaga zmiany kołobrzeskiej nazwy 18 Marca. Nie odwołano się do stanowiska IPN. Nie zadano też Instytutowi żadnych pytań. „Co takiego wydarzyło się w ciągu miesiąca, że IPN zmienił zdanie i uznał, że nazwa ta budzi wątpliwości?" – pytali retorycznie naukowcy. Protest dotyczył także nazw odnoszących się do konkretnych dywizji, przy czym i w tym wypadku autor tekstu protestu nie zainteresował się bliżej podkreślaną przez Instytut potrzebą oddzielenia upamiętnienia jednostek jako takich od szacunku dla losu wcielanych do nich żołnierzy.

Wystarczyło potwierdzić informacje u źródła, aby nie wprowadzać utytułowanych kolegów-historyków na manowce. Nie było to trudne. Wszak w szczecińskim IPN pracują absolwenci tej samej uczelni, a liczne przedsięwzięcia naukowe realizowano wspólnie. Pracownicy obu instytucji dobrze się znają. Absurdalne zacietrzewienie wzięło jednak górę – tak jak w przypadku gazety bezwiednie broniącej propagandowych dodatków do życiorysu kpt. Wysockiego. Co gorsza, sprawę ochoczo podchwyciła jedna ze stacji telewizyjnych i nagłośniła „protest naukowców" w skali kraju – również nie pytając IPN o komentarz. Widzowie w ten sposób, na skutek dalekich od profesjonalizmu działań zarówno naukowców, jak i dziennikarzy, zostali wprowadzeni w propagandowy matriks.

Tymczasem sprawa jest poważna i dobrze byłoby nie czynić jej przedmiotem tego rodzaju manipulacji. Jeśli chcemy, aby pamięć o zawikłanych losach Polaków, także tych wcielanych do różnych formacji przez totalitarne państwa, była rzeczywiście godna, powinniśmy w każdych okolicznościach odwoływać się do faktów. I podejmować trud oddzielenia nawet skomplikowanej prawdy od dziedzictwa urawniłowki komunistycznej i sowieckiej propagandy.

Autor jest historykiem, naczelnikiem Oddziałowego Biura Upamiętniania Walk i Męczeństwa IPN w Krakowie

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Aniela Krzywoń, kapitan Władysław Wysocki – te i im podobne postaci mogą być symbolem tragicznego losu Polaków, którzy próbowali powrócić do kraju w berlingowskich szynelach. Nie dosyć, że oboje byli ofiarami sowieckich represji. Nie dosyć, że polegli na sowieckim froncie i nie mieli szans na powrót z „nieludzkiej ziemi" do ojczyzny. Po ich śmierci sowiecka propaganda przerobiła ich biografie na sztandar zakłamanej narracji o „bohaterach Związku Sowieckiego".

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu