Tadeusz Woźniak: Śpiewanie w Opolu nigdy nie było obciachem

Tadeusz Woźniak: Zaczęła się straszna nagonka na tekst „Zegarmistrza". Wszyscy znawcy poczuli się w obowiązku wybrzydzać i ośmieszać go, bo im się bełtanie kojarzyło z tanim winem, a purpura z czerwonym, pijackim nosem. Chcieli udowodnić, że to jest bełkot na wszystkich możliwych płaszczyznach.

Aktualizacja: 29.01.2017 07:14 Publikacja: 26.01.2017 23:15

Tadeusz Woźniak, początek lat 70.: młodość, poezja i gitara...

Tadeusz Woźniak, początek lat 70.: młodość, poezja i gitara...

Foto: EAST NEWS, Marek Karewicz

W 1972 roku wyszedł twój pierwszy album...

Kilka utworów, które się na niej znalazły, było nagranych już wcześniej w radiu lub telewizji. Trzy z nich prezentowano już na antenie i były nawet dosyć popularne. Były to: „A bodaj to...", „Smak i zapach pomarańczy" oraz „Mój czas". „Leżę" też miało swoją wersję radiową. Reszta, nawet jeśli coś zostało już wcześniej nagrane, nie była znana. Specjalnie na tę płytę powstał na przykład utwór, o którego skomponowanie poprosiłem Władysława Słowińskiego – „Na brzegu olśnienia". Z myślą o płycie nagraliśmy także „Zegarmistrza światła", który później doczekał się jeszcze wielu innych wersji, piosenki: „Ten, który pędzi" i „Ballada dla Potęgowej"do tekstu Stachury. Był w planach jeszcze jeden tekst Stachury, który chciałem zaśpiewać. Dałem go Markowi Sewenowi do napisania muzyki. To się nazywało „Dolina w długich cieniach", naprawdę ładny tekst. Ta piosenka miała się znaleźć na pierwszej płycie, byłaby więc druga obok „Ballady dla Potęgowej" z tekstem Stachury. Niestety, Marek Sewen, który był dyrektorem artystycznym Polskich Nagrań, poprosił mnie o wycofanie jej z płyty, bo zaczęła się afera, że na płytach wydawanych przez firmę, którą zarządza, jest za dużo jego piosenek. Przeprosił mnie, ale wycofał utwór, nie chciał być obciążany zarzutami o „wkładanie" na płyty swoich kompozycji. Niezależnie od tego zdarzenia ta piosenka to mój ostatni twórczy kontakt ze Stachurą. Nie chciałem więcej.

Jak dzisiaj ci się słucha tych piosenek?

Nie lubię słuchać samego siebie, szczególnie z nagrań z odległej przeszłości. Wielu muzyków tak ma. Myślę jednak, że ta płyta i te piosenki się bronią. Jest na to sporo dowodów, choćby popularność „Zegarmistrza", który jest coverowany przez kolejne pokolenia muzyków. W chwili nagrywania płyty miałem 24 lata, szczęśliwie przeszedłem bez jakichś poważniejszych komplikacji okres burzy emocjonalnej spowodowanej odkryciem wielkości wszechświata i załamaniem się mojego odbioru przekazu katolickiego. Zdecydowanie straciłem wiarę, która później powróciła, ale już w zupełnie innej postaci. Jestem agnostykiem, wierzę w istnienie sił wyższych, które mają wpływ na kształt tego świata. Ale wtedy nie miałem tego poczucia, szukałem oparcia w tym, co się dzieje między ludźmi, tu się właśnie rymowałem z rozlewającym się hipizmem. Ten wstęp jest ważny, żeby wyjaśnić rodowód kilku piosenek. Na przełomie lat 60. i 70. zaproszono mnie do telewizji, do „Telewizyjnego ekranu młodych". To była świetna audycja cykliczna dla młodzieży, z wyjątkowo sporym jak na tamte czasy miejscem dla muzyki młodzieżowej, choć oczywiście program ten nie był wolny od propagandy. Poniekąd miałem w niej swój udział. Zaproponowano mi przygotowanie cyklu piosenek świątecznych, ale nie kolęd. Rozumiesz, szanujemy święta, świąteczną atmosferę, obyczaj, ale w całkowicie świeckiej odsłonie. Niby ten sam duch, ale bez tej treści. Wziąłem w tym udział i faktycznie, można uznać, że wystąpiłem przeciwko pewnej tradycji. Nie Święty Mikołaj, ale miłość do ludzi, taka podmianka. Poprosiłem Bogdana Chorążuka o napisanie tekstów i nagrałem kilka takich świątecznych ballad, a część z nich znalazła się na płycie. Są to: „A bodaj to...", „Zatrzymała się godzina", „Ciche białe kołysanie", „Z dobrych przeczuć". Chciałem o tym powiedzieć, żeby wyraźnie zabrzmiało, jak dziwnymi i niejednoznacznymi drogami chadzały nasze myśli, jak w tle pracowały konteksty, niekoniecznie dla nas samych uświadomione. I dla ścisłości, lubię te teksty i te piosenki. Ale w komunizmie, jak to w komunizmie, wszystko w jakimś stopniu było polityką. Niedawno, po wielu latach niesłuchania, sięgnąłem po utwór „Ten, który pędzi" przy okazji przygotowań do wydania płyt z moimi nagraniami archiwalnymi. To dziwna piosenka, taka refleksja na temat optymistycznego ducha unoszącego się nad Warszawą. „Smak i zapach pomarańczy" to najlepiej zapamiętany obok „Zegarmistrza" mój utwór, do dzisiaj pełni funkcję piosenki ogniskowej. „Zanosi się na noc" to piosenka, która wiąże się z anegdotą o Ireneuszu Iredyńskim, który wtedy szykował się do pisania dla mnie tekstów. Gdy usłyszał tę piosenkę, a szczególnie fragment: „cisze sypią wiatry dookoła", to poczerwieniał na twarzy. Widziałem, że mu się spodobało, ale nie mógł znieść, że to nie jego, i zaatakował tekst słowami: „A kto tam pierdział?". W przeciwieństwie do Dzikowskiego, który na plaży w Bułgarii wytrzymał wszystko, Iredyński nie mógł ścierpieć tekstu innego autora niż on sam. „Na brzegu olśnienia" – zaproponował mi taki muzyczny żart miły człowiek, pan Słowiński, kompozytor. Spodobało mi się to i do dziś mi się podoba. „Leżę" to taki surrealistyczny odjazd, wiele osób wiąże to ze stanami po narkotykach, znalazłem to w teczce z tekstami Chorążuka i spodobało mi się. Nie było moją intencją podkreślanie narkotyczności tego tekstu, traktowałem go jako swobodną grę wyobraźni, rodzaj żartu. „Z pragnienia w pragnienie" – ta piosenka ma dłuższą historię. Początkowo tę melodię napisałem do tekstu Czesława Miłosza „Lustra", chciałem to nagrać, ale nie byłem świadom tego, że nie mogę. Gdy poszedłem z tym do jakiejś redakcji radiowej, to spojrzeli na mnie jak na wariata. Powiedzieli mi, że...

Nie ma takiego poety...

Mniej więcej tak to wyglądało. Był to dla mnie kolejny moment, który uświadomił mi, czym jest ten nasz socjalizm. Nic, została mi osierocona melodia. Zapatrzył się w tę melodię Jerzy Juliusz Emir i napisał do niej tekst kolędy. Równocześnie miałem ciągłe konszachty z Chorążukiem i nie wiedząc o tekście Emira (bo mi nie powiedział), wziąłem od niego tekst „Z pragnienia w pragnienie". Wybrałem tekst Chorążuka, bo wolałem tekst, który jednych może drażnić, innych porwać, ale jest w jakiś sposób bardziej „otwarty" od tekstu kolędy, która jest jednak okazjonalna. „Mój czas" to kolejny dowód na moją ówczesną heroiczną wiarę w człowieka. Po przewrocie gierkowskim wydawało się, szczególnie młodym, którzy nie mieli zbyt wielu dramatycznych doświadczeń z komunizmem, że coś drgnęło, że to ma szansę pójść w lepszą stronę. Tkwiłem w ambiwalencji, miałem wątpliwości, a zarazem pojawiała się wiara, że jeszcze coś dobrego może z tego wyjść. Taka naiwność, nie dojrzałem jednak do całkowitego odrzucenia systemu. Te moje „pomarańcze" zaczęły mieć jakieś pokrycie w rzeczywistości, po prostu zaczęły się od czasu do czasu pojawiać w sklepach. Tak samo herbata Earl Grey Twiningsa, moja ulubiona. Ba, w delikatesach można było kupić whisky Johnnie Walker albo jakiś dżin. W zasadzie – Europa, a przynajmniej tak nam się przez chwilę wydawało.

Jak powstawał „Zegarmistrz światła"?

Zaszedłem do Chorążuka i poprosiłem go o coś, co zamknie taki rodzaj trylogii i zarazem całą płytę. Coś, co będzie dobrym zakończeniem po dosyć heroicznym, pełnym wiary i patosu wyjściu w kosmos – „Z pragnienia w pragnienie", i opowiadającym o tej samej wierze, ale w bliższym, nie kosmicznym planie, utworze „Mój czas". Poprosiłem o krótki tekst, który byłby dobrą puentą tych dwóch. Po kilku dniach znów wpadłem do niego, a mieszkał wtedy w wynajętym pokoju z kuchnią do wspólnego użytku. Na Mazowieckiej, w podwórzu, na ostatnim chyba piętrze. Oprócz tej wspólnej kuchni miał w pokoju elektryczną maszynkę i coś tam sobie gotował. Najczęściej, bo niezwykle to lubił, kurczaka duszonego w kapuście. Uwielbiam do dziś. Wszedłem do niego i pamiętam bajeczną intensywność tego zapachu. Chorążuk się ucieszył i powiedział: „Dobrze, że przyszedłeś, zaraz będziemy jedli". Ja na to: „Ale co z tym tekstem, o który cię prosiłem?", a Chorążuk z takim lekceważeniem, dezynwolturą jakąś, machnął tylko ręką: „Mam, mam". To jest cały Chorążuk, tekst był zupełnie nieważny, szczególnie gdy w grę wchodził kurczak w kapuście. Wreszcie się doczekałem, pokazał mi tekst. To były tylko te dwie zwrotki, które zostały nagrane. Jeden z niewielu tekstów, które poszły bez poprawek. Strasznie mnie drażni, że niektórzy wykonawcy zmieniają ten tekst, nie wiem, czy przez gapiostwo czy celowo. Zamiast „A kiedy przyjdzie t a k ż e po mnie..." śpiewają: „A kiedy przyjdzie w r e s z c i e po mnie...". To kompletnie zaburza sens tego utworu, jego przesłanie. Zamiast pogodzenia się i spokoju mamy nagle jakieś niecierpliwe ponaglanie. Zupełnie bez sensu. Można tego tekstu nie lubić, ale uważam, że jest doskonale zamknięty, nie wymaga żadnej manipulacji. Jest klarowny i jasny, chociaż zdarza się do dziś, że jakiś dziennikarz zapyta mnie: „O co tu chodzi?" albo jeszcze gorzej: „Dlaczego to takie ponure?". Muzykę zbudowałem do tekstu bardzo szybko, myślę, że nawet tego samego dnia. Zaniosłem to na próbę do Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego, gdzie pracowaliśmy z Heniem Wojciechowskim i Alibabkami. Tu muszę oddać sprawiedliwość Heniowi, któremu było za mało, szkoda mu było tego tematu, żeby go tak po dwóch zwrotkach skończyć. To on zagrał pierwszą frazę w „innym trybie". Jak zagrał, to już poszło. Był pomysłodawcą rozwinięcia tego utworu. A później – czysta przyjemność, Alibabki, świetnie wyszkolone wokalistki, zaśpiewały ostro i z wyczuciem. Interwencja Henia wyniosła tę piosenkę na wyżyny.

Mieliście przeczucie, że to będzie najmocniejszy utwór na tej płycie?

Mieliśmy jakąś nadzieję. Tak się stało, że do dziś ten utwór jest grywany, wielu muzyków po niego sięga. Ja sam nagrałem przecież kilka różnych wersji i w różnych składach, i z orkiestrą. Niby proste cztery funkcje, ale muzycy lubią to grać, łącznie z moim szwagrem Krzysztofem Majchrzakiem, który w zasadzie lubi tylko klasykę i jazz, ale jak ma okazję, to gra „Zegarmistrza" z wielką przyjemnością. Gra go zresztą świetnie. To wszystko było, zanim płyta ujrzała światło dzienne, pamiętam, że w ramach dużego projektu „Alibabki Show" pojechaliśmy do jakiegoś zakładu przemysłowego i graliśmy w wielkiej hali dla robotników. Tam, w tej hali, po raz pierwszy wykonaliśmy „Zegarmistrza" publicznie. Wszystkich zamurowało. Zadziałało i był to sukces. Wiedzieliśmy już, że to będzie hit, najważniejszy utwór na tej płycie. Owszem, „Pomarańcze" były bardzo popularne, ale były już zgrane, puszczane w radiu od jakiegoś czasu, a tu mieliśmy coś całkiem nowego, i to jeszcze z taką mocą. Bezpośrednio przed wydaniem płyty zaniosłem „Zegarmistrza" do radia i natychmiast wszyscy to złapali i zaczęli grać. Do Opola pojechaliśmy już z hitem. Do tego wszystkiego w Opolu reżyser Rzeszewski, czując, że to może być wydarzenie, zaproponował specjalną oprawę. Wyprowadzał powoli Alibabki na scenę, to można zobaczyć, bo jest na YouTubie. To jedyny znany mi przypadek, gdy Rzeszewski robił do piosenki dodatkowe próby, poza normalnym harmonogramem. Powtarzaliśmy to kilkakrotnie, by mogło to tak wyglądać w czasie koncertu i transmisji. Teoretycznie wszystko było świetnie. Poza jedną rzeczą – już w Opolu zaczęła się straszna nagonka na tekst Chorążuka. Wszyscy znawcy poczuli się w obowiązku wybrzydzać i ośmieszać ten tekst, bo im się bełtanie kojarzyło z tanim winem, a purpura z czerwonym, pijackim nosem. Chcieli udowodnić, że to jest bełkot na wszystkich możliwych płaszczyznach. Nie było gazety, która by się w tę nagonkę nie włączyła. Z tego, co pamiętam, jedynym głosem w obronie tekstu Chorążuka było telewizyjne wystąpienie Tadeusza Mocarskiego. Jego wypowiedź poszła na żywo, jest do dziś w archiwach. Mocarski wygłosił ostrą polemikę z krytykami „Zegarmistrza". W pewnym sensie ośmieszył ich wszystkich. Nie mam pewności, czy to właśnie wystąpienie było przyczyną końca kariery Mocarskiego, ale też nie mogę tego wykluczyć. Po latach spotkałem go w jakimś gromadzkim domu kultury, gdzie był chyba szeregowym pracownikiem. Myślę, że ten atak na uznanych krytyków, to wyłamanie się z chóru, zrobienie tego w programie na żywo – to wszystko spowodowało, że władza zamknęła przed nim wszystkie drogi. Trochę to, co się działo wokół „Zegarmistrza", przeżywaliśmy, choć z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć: „No i dobrze, przynajmniej rozgłos był".

„Zegarmistrz" wygrał wtedy Opole.

Opowiadano mi taką anegdotę, ale nie daję głowy, czy ta historia jest prawdziwa. Przewodniczącym jury był Aleksander Bardini, który pod koniec bardzo długich jurorskich sporów, nad ranem, śpieszył się już na poranny ekspres do Warszawy. Wychodząc, miał powiedzieć, że jeśli „Zegarmistrz" nie dostanie głównej nagrody, to on zgłosi votum separatum. Jury nie miało prostego zadania, bo kolejnym kandydatem do nagrody była wspaniała piosenka skomponowana przez Włodka Nahornego – „Jej portret". Po wyjściu Bardiniego reszta jurorów zdecydowała, że obie te piosenki ex aequo otrzymają Grand Prix. I tak się stało.

Wiesz może, ile sprzedało się egzemplarzy twojej pierwszej płyty?

Nikt mi tego nie powiedział. Gdyby mi powiedzieli, to z pewnością musieliby mi dać Złotą Płytę. A tego chyba nikt nie chciał. Ten biznes, tak jak wszystko inne, był przerośnięty służbami mundurowymi. Mówię tak, bo nie dam głowy, czy to była SB czy milicja, czy wojsko. Faktem jest, że facet, który kierował wtedy Polskimi Nagraniami, stukał obcasami, gdy się witał. W optymistycznej wersji był oficerem Wojska Polskiego. Generalnie jednak kluczowe stanowiska w kulturze były obsadzane oficerami bezpieki. Najwyraźniej było to widać w Pagarcie, który wysyłał oficerów bezpieki jako opiekunów muzyków wyjeżdżających za granicę. Jeden z takich opiekunów w Nowym Jorku przy drugiej butelce whisky przyznał mi się do tego. Nie podam nazwiska, bo jestem daleki od lustracyjnych zapędów. Innym przykładem przenikania mundurowych do świata artystów jest ZAiKS, który przetrwał, bo całymi latami bronił go przed próbami upaństwowienia pułkownik bezpieki. To wyglądało tak, jakby nagle dostał jakieś księstwo wasalne, z którym się utożsamił, i bronił jego niezależności. Trzeba przyznać, że to on w znacznym stopniu obronił ZAiKS przed upaństwowieniem. To przykre, że dopiero teraz ZAiKS ma prawdziwe kłopoty. Już nie rządzą komunistyczni bonzowie, rządzą pieniądze. Pojawiają się ostre ataki na ZAiKS, koncerny produkujące sprzęt elektroniczny są poważnymi reklamodawcami, więc łatwo im „inspirować" w prasie i innych mediach nieprzychylne dla ZAiKS komentarze. Chodzi o pieniądze, które ZAiKS chce pobierać w imieniu twórców (w całej Europie to jest norma) za sprzedaż czystych nośników. Jak to się skończy? Prawdopodobnie klęską twórców, bo koncerny mają armaty, a media, które powinny być naszym naturalnym sojusznikiem, przeważnie nie mają już nic wspólnego z misją – są po prostu jednym z elementów świata biznesu.

Wróćmy do biznesu z czasów komunizmu. Rozumiem, że nikt ci oficjalnie nie powiedział, ile egzemplarzy twojej pierwszej płyty się sprzedało, ale może masz jakieś szacunkowe dane?

Wtedy Złotą Płytę dostawało się za 125 tysięcy egzemplarzy. Jestem przekonany, że należała mi się... Nieważne. Nie ma po co do tego wracać. Jak wiesz, pierwszą Złotą Płytę dostał Czesław Niemen za „Dziwny jest ten świat". To była sytuacja, w której środowisko wymusiło to na Polskich Nagraniach. Sprawa była ewidentna, musieli ustąpić. Czesław Złotą Płytę przyjął, ale nie spowodowało to jego uległości wobec władzy, na przykład nie pojawił się nigdy na festiwalu w Kołobrzegu. To wtedy nie było taką prostą sprawą.

Pamiętam, jak mnie męczył oficer, który kierował tym festiwalem. Na moje tłumaczenie, że nie mogę, bo w tym czasie będę za granicą, uśmiechnął się złowrogo i powiedział: „A to nic nie szkodzi, pomożemy, wyjazd odwołamy". Musiałem bardzo się migać, nie odbierać telefonów i tak dalej, aż w końcu dali mi spokój. Udało mi się uniknąć tej wątpliwej przyjemności. To było (pomijając inne względy) nie do przyjęcia z estetycznego punktu widzenia. To był zupełnie inny festiwal niż Opole, które było w dużej mierze wydarte z rąk speców od komunistycznej propagandy. W Opolu pojawiały się rzeczy odległe od obowiązujących kanonów, śpiewanie w Opolu nigdy nie było obciachem.

Co się działo z tobą między pierwszą a drugą płytą?

Byłem niesiony na fali. Nawet ataki na „Zegarmistrza" spełniły swoją promocyjną funkcję. Niejako z urzędu piosenka, która wygrała Opole, była prezentowana na festiwalu w Sopocie. Pojechałem z „Zegarmistrzem" do Sopotu i tam okazało się, że wyniknęło potworne nieporozumienie. Do ostatniej chwili, do wyjścia na scenę, nikt mi nie powiedział, że regulamin konkursu przewiduje, że trzeba zaśpiewać dwie piosenki. Ja o tym nie wiedziałem. To był czas „Zegarmistrza", to się czuło, ludzie uwielbiali tę piosenkę, inni artyści także. Pamiętam, jak po próbie wróciłem za kulisy, a tam rzucił się na mnie absolutnie zachwycony Warren Schatz, by mi pogratulować. Rok później przyjechał do Sopotu z „Zegarmistrzem" węgierski Locomotiv GT. Wtedy podpowiedział im tę piosenkę nieżyjący już niestety Andrzej Jaroszewski. W pewnym momencie wyszła z obrad jury jedna z jurorek i powiedziała: „Słuchaj, szykowaliśmy się, aby dać ci główną nagrodę, ale nie możemy, bo nie spełniłeś warunków regulaminowych". Odczytałem tę sytuację tak: wysłano mnie na festiwal pro forma, nie dając szans na otrzymanie nagrody. Przeżyłem to bardzo.

Masz takie poczucie, że to nie było jakieś przeoczenie, nasz burdel powszedni, tylko ktoś to tak ustawił?

Mam takie przekonanie. Jestem dosyć daleki od spiskowych teorii, ale w tym przypadku jest zbyt wiele faktów potwierdzających czyjąś złą wolę. Najpierw było długie czekanie, do ostatniej chwili zwlekano z zaproszeniem mnie do Sopotu. Po sukcesie opolskim trudno było „Zegarmistrza" zignorować. Zaproszenie dotarło. Później, już podczas festiwalu, pojawił się towarzysz Kasak, taki gość z KC od kultury, i zażądał, żeby zamienić słowo „zabełtał" na „zamieszał", bo „zabełtał" budzi ogromne kontrowersje.

Chyba nie zamieniłeś?

Nie. Nie pamiętam, czy Kasak wypowiedział swoje życzenie publicznie, czy ja sam zacząłem o tym opowiadać, ale dziennikarki akredytowane przy festiwalu rzuciły się na niego w Grandzie, napadły na niego, że to nonsens. Na moich oczach Kasak zaczął się od nich opędzać i wreszcie machnął ręką: „No dobrze, niech już tak zostanie...". Gdyby nie ich brawurowa akcja, to nie mógłbym wyjść na scenę. No i wreszcie sprawa podstawowa – na festiwalu reprezentowałem Polskie Nagrania. Jak to możliwe, żeby polski monopolista płytowy nie zadbał o to, by jego reprezentant spełnił warunki regulaminowe. To przecież absurd. Zrozum mnie dobrze, nie uprawiam tu żadnej martyrologii i nie chcę wykazywać, jak mnie niszczono w komunizmie. Chodzi tylko o fakty. I o absurd, że władza tak wrastała we wszystko, że istotne było nawet to, czy lubi czy nie lubi jakiejś piosenki. Z tego lubienia bądź nie wynikała bardzo prosta sprawa – nasze pieniądze. Jak wiadomo, w tamtych czasach zarabiało się grosze. Lepiej było, gdy wyjeżdżało się za granicę. Wiadomo, kosmiczne przeliczniki. Partia i jej urzędnicy wykorzystywali ten instrument. Wyjeżdżało się w nagrodę za dobre sprawowanie. Za występy w Kołobrzegu czy Zielonej Górze, za słuszne piosenki. Transakcje wiązane. Ze Stanów przyjeżdżali do nas przedstawiciele Polonii, tamtejsi menedżerowie, i z urzędnikami Pagartu siadali do negocjacji i wypracowywali kompromis między tym, czego oczekiwała Polonia, a tym, kogo władza była skłonna wypuścić z kraju. Nie jest też tajemnicą, że bardzo kiepsko opłacani pracownicy Pagartu chętnie „pobierali" prowizję od wyjeżdżających artystów. Ja nie umiałem dawać, więc do Ameryki po raz pierwszy pojechałem dopiero na fali Solidarności, czyli w 1981 roku. A wcześniej mogłem jeździć do ZSRR, ale akurat tam nie chciałem.

Fragment książki „Zegarmistrz światła. Tadeusz Woźniak w rozmowie z Witoldem Górką", która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W 1972 roku wyszedł twój pierwszy album...

Kilka utworów, które się na niej znalazły, było nagranych już wcześniej w radiu lub telewizji. Trzy z nich prezentowano już na antenie i były nawet dosyć popularne. Były to: „A bodaj to...", „Smak i zapach pomarańczy" oraz „Mój czas". „Leżę" też miało swoją wersję radiową. Reszta, nawet jeśli coś zostało już wcześniej nagrane, nie była znana. Specjalnie na tę płytę powstał na przykład utwór, o którego skomponowanie poprosiłem Władysława Słowińskiego – „Na brzegu olśnienia". Z myślą o płycie nagraliśmy także „Zegarmistrza światła", który później doczekał się jeszcze wielu innych wersji, piosenki: „Ten, który pędzi" i „Ballada dla Potęgowej"do tekstu Stachury. Był w planach jeszcze jeden tekst Stachury, który chciałem zaśpiewać. Dałem go Markowi Sewenowi do napisania muzyki. To się nazywało „Dolina w długich cieniach", naprawdę ładny tekst. Ta piosenka miała się znaleźć na pierwszej płycie, byłaby więc druga obok „Ballady dla Potęgowej" z tekstem Stachury. Niestety, Marek Sewen, który był dyrektorem artystycznym Polskich Nagrań, poprosił mnie o wycofanie jej z płyty, bo zaczęła się afera, że na płytach wydawanych przez firmę, którą zarządza, jest za dużo jego piosenek. Przeprosił mnie, ale wycofał utwór, nie chciał być obciążany zarzutami o „wkładanie" na płyty swoich kompozycji. Niezależnie od tego zdarzenia ta piosenka to mój ostatni twórczy kontakt ze Stachurą. Nie chciałem więcej.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków