Jak Deyna przed Legią uciekał

Peerelowska bezpieka nie zajmowała się wyłącznie tropieniem ludzi opozycji, Kościoła i intelektualistów. Sporo pracy wkładała również w inwigilację polskich futbolistów, szczególnie uważnie przyglądając się temu, kto, kiedy i w jakich okolicznościach zmienia klub.

Aktualizacja: 24.01.2016 18:43 Publikacja: 21.01.2016 23:13

Foto: Reporter

Futbol w okresie PRL był oficjalnie sportem amatorskim. Praktyka była jednak inna – nasi piłkarze byli zawodowcami, których kluby pozyskiwały na różne sposoby. Czasem dzięki doskonałym (oczywiście jak na Polskę Ludową) warunkom finansowym, częściej jednak wykorzystując swą uprzywilejowaną pozycję czy po prostu układy. Wiele na ten temat można się dowiedzieć z dokumentów SB zgromadzonych dziś w IPN.

Dziekanowski – miliony za „amatora"

Z pewnością najgłośniejszy transfer w czasach PRL miał miejsce latem 1983 r., gdy utalentowany 21-letni piłkarz Gwardii Warszawa Dariusz Dziekanowski przeszedł do Widzewa Łódź. Zakończyło się to wręcz skandalem. Nie chodziło jednak o sposób, w jaki doszło do tego transferu, lecz o kwotę, którą za tego „amatora" uiszczono – 21 mln zł. Na jej ujawnienie Polacy nie byli po prostu przygotowani. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli się uwzględni, że przeciętnie zarabiająca osoba musiałaby na takie pieniądze pracować blisko 121 lat...

Problem w tym, że suma ta nie była wyjątkiem. Tym razem jednak po prostu została upubliczniona, do dziś zresztą nie wiadomo, przez kogo – nikt się do tego nie przyznaje. O transferze pisała prasa, przeliczając, ile za kwotę wyłożoną przez Widzew za Dziekanowskiego można byłoby kupić popularnych wówczas samochodów Fiat 126p, rozmawiali o tym zwykli ludzie, interesowała się tym władza ludowa. Futboliście wytykali te 21 milionów nawet niechętni mu – warszawiakowi – łódzcy kibice.

Nic zatem dziwnego, że ten zawodnik – w dodatku krnąbrny i niechcący podporządkować się zastanej w Widzewie hierarchii – nie zagrzał w Łodzi długo miejsca. Po dwóch latach wrócił do stolicy. Tym razem do Legii. I chociaż klub z Łazienkowskiej wyłożył za niego 60 mln zł, czyli blisko 250 przeciętnych rocznych pensji w tym czasie, nikt nawet nie wspomniał o skandalicznie wysokiej (oczywiście jak na peerelowskie warunki) sumie zapłaconej za tego doskonałego piłkarza.

Leśniak – uwolniony przez gen. Siwickiego

Ciekawe były transferowe przypadki Marka Leśniaka – piłkarza szczecińskiej Pogoni i reprezentanta kraju. W sierpniu 1984 r. Służba Bezpieczeństwa uzyskała informację o jego niedoszłym transferze do Górnika Zabrze. Zmianą barw klubowych był zainteresowany zarówno sam piłkarz, jak i klub ze Śląska. Przeciwko były – co zrozumiałe – władze Pogoni, które ostatecznie ten pomysł storpedowały.

A przygotowania do zmiany barw klubowych przez Leśniaka były już dość zaawansowane. Zawodnik ten, zamiast uczestniczyć w przedsezonowych treningach drużyny ze Szczecina, postarał się o urlop i wyjechał do Zabrza. Tam negocjacje prowadził z nim „specjalista" od transferów z Górnika. Przekonanie piłkarza przez bogaty klub ze Śląska nie było trudne.

Zresztą warunki Leśniaka (oczywiście jak na czołowego futbolistę) nie były wygórowane – zażyczył sobie trzypokojowego mieszkania dla zakładanej właśnie rodziny oraz talonu na samochód. Zaoferowano mu mieszkanie – własnościowe w przypadku kontraktu cztero–pięcioletniego, lub spółdzielcze przy krótszym, a także obiecano asygnatę na auto. Oprócz tego, według ustaleń SB, miał otrzymać 5 mln zł na zagospodarowanie. Warto w tym miejscu przypomnieć, że przeciętna roczna pensja wynosiła wówczas około 200 tys. zł.

Wtedy jednak zareagowały władze Pogoni. Były one w o tyle dobrej sytuacji, że piłkarza wiązał z klubem ważny kontrakt. Pogoń postanowiła zawiesić Leśniaka w prawach zawodnika, w wyniku czego nie wyjechał na mecz reprezentacji Polski do Francji. Takie stanowisko poparł Polski Związek Piłki Nożnej. W efekcie Leśniak skruszony wrócił do Szczecina, przeprosił władze klubu i kolegów.

Na jego zachowanie wpływ miały również namowy ze strony rodziny oraz fakt, że będąca w ciąży narzeczona nie chciała się przenosić do innego miasta. Ponadto – jak twierdził jeden z esbeckich donosicieli – piłkarz miał otrzymać od Pogoni 2 mln zł na zagospodarowanie, o czym sam mu powiedział w zaufaniu.

To nie był jednak koniec perypetii transferowych tego zdolnego zawodnika. W 1988 r. miał on wyjechać do jednego z czołowych zachodnioniemieckich klubów – Bayeru 04 Leverkusen, zdobywcy Pucharu UEFA (odpowiednika dzisiejszej Ligi Europejskiej). Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze (podobno ustalono już nawet sumę transferu – 3,5–3,8 mln marek zachodnioniemieckich), ale wówczas pojawiła się niespodziewana przeszkoda – Leśniakiem zainteresowała się Legia.

Warszawski klub przymierzał się wtedy do sprzedania za granicę swej gwiazdy Dariusza Dziekanowskiego (ostatecznie w 1989 r. trafił do Celticu Glasgow) i chciał, by Leśniak zapełnił po nim lukę. Sytuację Legii ułatwiał fakt, że zawodnik szczecińskiej Pogoni nie miał uregulowanego stosunku do służby wojskowej – a pod tym pretekstem stołeczny klub przez lata ściągał do Warszawy potrzebnych mu piłkarzy.

Jednak Leśniak, gdy działacze poinformowali go, że planowany transfer za granicę nie dojdzie do skutku, postanowił uprzedzić ruch Legii, która miała już obiecać Pogoni około 100 mln zł. Po prostu nie powrócił do kraju po wyjazdowym meczu reprezentacji olimpijskiej z Danią.

Leśniak miał sporo szczęścia. Ostatecznie, po zwolnieniu go z obowiązku służby wojskowej, w co zaangażowani byli gen. Władysław Barański (wiceprzewodniczący Polskiego Komitetu Olimpijskiego i prezes Legii) oraz minister obrony narodowej gen. Florian Siwicki, mógł jeszcze w 1988 r. legalnie zagrać w klubie zachodnioniemieckim.

Deyna – uciekający przed Legią

Perypetie transferowe były też udziałem jednego z polskich piłkarzy wszech czasów – Kazimierza Deyny. Jego talent (podobnie jak kilku innych piłkarzy z tego pokolenia) nigdy jednak w pełni nie rozbłysnął z powodu obowiązujących wówczas w Polsce Ludowej przepisów. Wyjazd za granicę był możliwy, dopiero gdy piłkarz skończył 31 lat. A cztery lata wcześniej o możliwość jego zakupu pytał sam prezes zachodnioniemieckiego związku piłkarskiego Hermann Neuberger. Nie on jeden zresztą interesował się Deyną, jednak władze PRL pozostawały nieugięte.

Wróćmy jednak do transferowych przypadków tego zdolnego piłkarza w Polsce. Z tego powodu miał bowiem sporo problemów. W 1964 r., jeszcze jako junior, podpisał in blanco umowę z MZKS Gdynia. Problem w tym, że był wówczas piłkarzem Włókniarza Starogard Gdański i na zmianę barw klubowych nie miał zgody jego włodarzy. Nic zatem dziwnego, że „transfer" zakończył się dwumiesięczną dyskwalifikacją orzeczoną przez Okręgowy Związek Piłki Nożnej w Gdańsku oraz dziesięciomiesięczną karą nałożoną później przez PZPN.

Dwa lata później Deyna znalazł się na celowniku Legii Warszawa, która jako centralny klub wojskowy była w stanie (szczególnie w latach 50., ale także później), pod pretekstem służby w Ludowym Wojsku Polskim, pozyskać praktycznie każdego piłkarza. Wówczas przez pewien czas (jako zawodnik Łódzkiego Klubu Sportowego) ukrywał się zresztą przed patrolami Milicji Obywatelskiej, a zwłaszcza Wojskowej Służby Wewnętrznej, które poszukiwały go w celu „odbycia zasadniczej służby wojskowej" (rzecz jasna – w Legii). W końcu został zatrzymany i doprowadzony (autentycznie) do jednostki LWP. A potem – rzecz jasna – do warszawskiego klubu.

Co ciekawe, na liście życzeń Legii pojawiło się trzech zawodników ŁKS. Wtedy do I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Łodzi Michaliny Tatarkówny-Majkowskiej udała się delegacja z interwencją w tej sprawie. Ta ważna towarzyszka postanowiła pomóc. Jej rozmowy z prezesem Legii gen. Zygmuntem Huszczą przyniosły pozytywny efekt – stołeczny klub zrezygnował z dwóch graczy ŁKS. Tyle że łodzianie postanowili zostawić u siebie sprawdzonych Zdzisława Kostrzewińskiego i Edwarda Studniorza, a nie jedynie dobrze rokującego Kazimierza Deynę.

Tak na marginesie, kiedy w 1968 r. Deynie skończyła się dwuletnia obowiązkowa służba wojskowa (odbywana na Stadionie Wojska Polskiego), a Legia postanowiła go zatrzymać, został po prostu przeniesiony do Marynarki Wojennej, gdzie trzeba było służyć o 12 miesięcy dłużej...

Formalnie Deyna był oficerem Ludowego Wojska Polskiego. Kiedy więc dziesięć lat później odchodził do Manchesteru City, decyzję o transferze podejmował osobiście minister obrony narodowej gen. Wojciech Jaruzelski. To on zdecydował, że „zwolnienie z wojska por[ucznika] Kazimierza Deyny nastąpi przy zachowaniu odpowiednich pozorów, łącznie z notatką w prasie", a transfer piłkarza do angielskiego klubu odbędzie się „pod egidą PZPN".

Nie jest do końca jasne, czy decyzja ta miała związek z przejściem Deyny do „imperialistycznego" zespołu czy też – co wydaje się bardziej prawdopodobne – z tym, że Wojskowa Służba Wewnętrzna podejrzewała go o szpiegostwo.

Cieślik – interwencja przodownika pracy

Takich przykładów „siłowego" pozyskania piłkarzy przez klub z Łazienkowskiej można byłoby wymienić więcej. Czasem władze warszawskiego klubu dla osiągnięcia celu sięgały nawet po mniej lub bardziej zawoalowane groźby. W połowie lat 60. w przypadku Roberta Gadochy, wówczas gracza krakowskiej Garbarni, który wojsko odsłużył w Wawelu Kraków, użyli podstępu, strasząc jednego z najważniejszych ludzi w kraju (m.in. członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego PZPR) Zenona Kliszkę ministrem obrony narodowej marszałkiem Marianem Spychalskim.

Przypadki, kiedy działacze Legii musieli obejść się smakiem, były rzadkie. Chyba największą porażką CWKS był słynny „łącznik z Chorzowa", czyli Gerard Cieślik. Uratowała go interwencja przodownika pracy socjalistycznej i posła na Sejm PRL Wiktora Markiefki u marszałka Konstantego Rokossowskiego, a także wstawiennictwo wojewody śląsko-dąbrowskiego gen. Aleksandra Zawadzkiego. Nie bez znaczenia była też obawa przed gniewem klasy robotniczej górników ze Śląska, których bano się bardziej niż np. łódzkich włókniarek.

Kilka transferowych porażek w latach 70. i 80. Legia poniosła z najbogatszym wówczas w kraju Widzewem Łódź. Jednak w 1985 r. wzięła na łódzkim klubie srogi odwet. Jego ofiarą stał się Jerzy Wijas, któremu w ten sposób zniszczono dobrze zapowiadającą się karierę, i w mniejszym stopniu – Mirosław Myśliński.

Wijas, który nie chciał grać przy Łazienkowskiej, trafił najpierw do jednostki wojskowej w Modlinie, a potem w Czarnem, gdzie reprezentował miejscowy klub LZS Czarne. Miał sporego pecha, bo wystarczyłoby, aby do Łodzi przeszedł pół roku później, i wówczas, jako „pracownik" kopalni Staszic (w okresie gry w GKS Katowice) miałby spokój z obowiązkową służbą wojskową.

Z kolei Myśliński, unikający (podobnie jak Wijas) pod różnymi pretekstami służby wojskowej i tym samym gry w Legii Warszawa, trafił do wojska na podstawie rozkazu samego ministra obrony narodowej Floriana Siwickiego. Jak wspominał po latach: „Straciłem rok na marszach paradnych".

Szymanowski – jak zostać w milicji

Jak widać z przytoczonych przykładów, duży wpływ na futbolowe transfery w okresie PRL mieli ludzie władzy, szczególnie ci w generalskich mundurach. Rządzili oni nie tylko klubami wojskowymi (oprócz Legii m.in. Śląskiem Wrocław czy Zawiszą Bydgoszcz), gwardyjskimi (czyli milicyjnymi – np. krakowską Wisłą i warszawską Gwardią), ale też Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Co ciekawe, stosunki między tymi z pionu milicyjnego i wojskowego nie układały się najlepiej.

Wskazują na to chociażby kulisy przejścia Antoniego Szymanowskiego z Wisły Kraków do Gwardii Warszawa w 1978 r. Piłkarz ten jako „długoletni gwardzista" odrzucił propozycję wojskowej Legii Warszawa i starał się o pomoc w przejściu do innego stołecznego klubu – milicyjnej Gwardii.

Nie było to jednak łatwe. Nie chciał się na to zgodzić krakowski klub, który miał wsparcie komendanta wojewódzkiego Milicji Obywatelskiej w Krakowie – piłkarz był w tym czasie (przynajmniej formalnie) młodszym chorążym MO. Zresztą Szymanowski swoją prośbę o przeniesienie do stolicy uzasadniał „chęcią dalszego rozwijania swoich kwalifikacji zawodowych, uzyskania dalszych możliwości awansowych w ramach służby w resorcie spraw wewnętrznych".

Nie to jednak przechyliło szalę na jego korzyść. Jak bowiem stwierdzał, popierając jego raport o przeniesienie do Warszawy, dyrektor Biura Ochrony Rządu gen. Jan Górecki, „jeśli ma przejść do Legii, to ze wszech miar wskazane jest przyjęcie do Gwardii".

To zresztą niejedyny taki przypadek – Gwardia nie chciała puścić do wojskowego zespołu (Śląska Wrocław) Władysława Żmudy. Jak wspomina Stanisław Terlecki: „Milicja nie chciała popuścić wojsku nawet o milimetr i Władek musiał kiblować prawie cały sezon". Zresztą ogromny problem z odejściem z Gwardii Warszawa miał również sam Terlecki. Aby go tam zatrzymać, podjęto nawet próbę wcielenia go do Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSW.

Jak wspomina piłkarz, jego przejścia do ŁKS nie był w stanie załatwić nawet sam minister włókiennictwa. Ostatecznie Terlecki zawodnikiem tego klubu został w 1975 r. dzięki spotkaniu łódzkich włókniarek z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem. Mimo że wyrwał się z Racławickiej, nie był wcale zachwycony, gdyż był już „dogadany" z Zagłębiem Sosnowiec na dużo większe pieniądze, niż oferował ŁKS.

Kosecki – pismo do Kiszczaka

Duże problemy z odejściem z Gwardii Warszawa miał również Roman Kosecki. Trafił on do tego klubu w roku 1986, a decyzję o wyłożeniu na jego transfer ponad 6 mln zł podejmował gen. Józef Chomętowski, dyrektor Departamentu Kadr MSW. Młody, zdolny napastnik został „ukadrowiony", dzięki czemu – jako funkcjonariusz ZOMO – mógł uniknąć służby wojskowej. Nie wspominając już o tym, że otrzymał milion złotych „jako ekwiwalent za grę w piłkę nożną".

Jednak już dwa lata później zamarzyło mu się reprezentowanie barw klubu wojskowego – Legii. Był jednak związany ważnym kontraktem, a prezes Gwardii i szef stołecznej Służby Bezpieczeństwa gen. Edward Kłosowski ani myślał puszczać go do „bratniego" klubu. W tej sytuacji stojący na czele Legii gen. Wojciech Barański wpadł na pomysł zwrócenia się do przełożonych Kłosowskiego.

W ten sposób w sprawę został zaangażowany minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak. Początkowo nie był przychylny piłkarzowi, który pominął drogę służbową, pisząc do niego w tej sprawie. Jednak wtedy wkroczyła do akcji Wisła Kraków, która też chciała go pozyskać, i jej prezes gen. Jerzy Gruba, szef tamtejszego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych. W efekcie, o dziwo, piłkarz (mimo wycofania swej prośby do Kiszczaka) trafił na Łazienkowską.

Gadocha – podejrzany o szpiegostwo

Piłkarskie transfery znajdowały się czasem pod lupą bezpieki. Przytoczony na początku przypadek Marka Leśniaka nie był wyjątkiem. Odejściem Roberta Gadochy z Legii Warszawa do francuskiego FC Nantes w 1975 r. zainteresowała się Wojskowa Służba Wewnętrzna rozpracowująca Legię i tego zdolnego piłkarza, podejrzewanego (podobnie jak Deyna) o szpiegostwo.

Kulisy tego transferu były interesujące. Jak ustaliła WSW, Gadocha w sierpniu 1974 r. zwrócił się do władz Legii o zgodę na wyjazd za granicę i grę w jednym z klubów zachodnioniemieckich (podczas mistrzostw świata w RFN miał prowadzić rozmowy m.in. z Bayernem Monachium), jednak jej nie uzyskał. Nie powstrzymało go to przed prowadzeniem kilka miesięcy później (bez informowania klubu) rozmów z Polskim Związkiem Piłki Nożnej i Polską Federacją Sportu w sprawie transferu zagranicznego. W efekcie w styczniu 1975 r. przed treningiem miał oświadczyć trenerowi i lekarzowi sekcji piłkarskiej, że już grać przy Łazienkowskiej nie będzie, bo ma zgodę na wyjazd do Francji.

Jak się okazało, kontrakt z Nantes (bez zgody Legii) podpisał pod koniec grudnia 1974 r. Francuzi zapłacili za niego 50 tys. dolarów amerykańskich, z czego 40 tys. trafiło na konto dewizowe PZPN, a jedynie 10 tys. (a dokładniej ich równowartość w złotych) warszawski klub otrzymał na „zakup sprzętu sportowego". Legia wyszła na tym fatalnie, tym bardziej że kilka miesięcy wcześniej FC Duisburg oferował jej za Gadochę 500 tys. marek zachodnioniemieckich.

Inna sprawa, że w transferze piłkarza spory udział miała jego żona Irena Gadocha, która w tym celu wykorzystała znajomości nawiązane w czasie, gdy była sekretarką Mieczysława Moczara, wiceministra, a następnie ministra spraw wewnętrznych.

Jak zatem widać, o transferach w PRL decydowały nie tylko – jak dzisiaj – pieniądze, ale też układy i wpływy władz poszczególnych klubów, a nawet osobiste kontakty piłkarzy i ich najbliższych. Upadek PRL tę sytuację zmienił. Dziś liczy się przede wszystkim kasa.

Autor jest historykiem, pracuje w Biurze Edukacji Publicznej IPN

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Futbol w okresie PRL był oficjalnie sportem amatorskim. Praktyka była jednak inna – nasi piłkarze byli zawodowcami, których kluby pozyskiwały na różne sposoby. Czasem dzięki doskonałym (oczywiście jak na Polskę Ludową) warunkom finansowym, częściej jednak wykorzystując swą uprzywilejowaną pozycję czy po prostu układy. Wiele na ten temat można się dowiedzieć z dokumentów SB zgromadzonych dziś w IPN.

Dziekanowski – miliony za „amatora"

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków