Ronda Rousey: Zła dziewczyna straciła moc

Ronda Rousey w Ameryce jest gwiazdą. Zrewolucjonizowała sporty walki, ale możliwe, że dalszego ciągu błyskotliwej kariery nie będzie.

Aktualizacja: 22.01.2017 21:12 Publikacja: 21.01.2017 23:01

Ronda Rousey: Zła dziewczyna straciła moc

Foto: NurPhoto/AFP, Shannon De Celle

Czy to jest pożegnanie? Proszę ocenić: „Dziękuję wszystkim moim fanom, którzy byli ze mną nie tylko w najwspanialszych momentach, ale i w tych najtrudniejszych. Słowa nie mogą wyrazić, jak dużo wasze wsparcie dla mnie znaczy. Powrót nie tylko do walk, ale do wygrywania, był moim jedynym celem w tym minionym roku. Jednakże czasami, nawet jeżeli dajemy z siebie wszystko i pragniemy czegoś tak bardzo – nie wychodzi tak, jak zaplanowaliśmy. Jestem dumna z tego, jak rozwinęła się kobieca rywalizacja w UFC, i oddaję hołd wszystkim dziewczynom, które sprawiły, że stało się to możliwe, w tym Amandzie. Potrzebuję trochę czasu na zastanowienie się nad przyszłością. Dziękuję za wiarę we mnie i zrozumienie" – napisała Rousey w oświadczeniu opublikowanym przez ESPN.

Wymieniona tutaj Amanda Nunes spuściła Rondzie Rousey straszne lanie 30 grudnia na gali UFC, amerykańskiej organizacji mieszanych sztuk walki (MMA) w Las Vegas. Wystarczyło jej 48 sekund, po których sędzia przerwał pojedynek, co polskim kibicom musiało się skojarzyć z pamiętnym bokserskim starciem Andrzeja Gołoty z Lennoxem Lewisem. Porażka Gołoty nie była sensacją, tylko rekordowo krótki czas był powodem do kpin, klęska Rousey to inna skala: żeby ją zrozumieć, potrzeba najpierw wyjaśnić, kim Rousey jest – bo w Europie nie cieszy się aż taką popularnością jak w Stanach – a właściwie może trzeba już używać czasu przeszłego: zatem – kim była?

Wojowniczka i symbol seksu

Najpierw była pionierką – pierwszą kobietą w historii UFC, największej organizacji mieszanych sztuk walk. Od razu została ogłoszona mistrzynią, ale potem udowodniła, że jak nikt zasługuje na mistrzowski pas: wygrała dwanaście kolejnych walk, większość przeciwniczek demolowała, kiedyś to ona kończyła pojedynki przed upływem minuty. W oktagonie – klatce, w której odbywają się walki MMA – wydawała się niepokonana. Jej sława szybko wyszła poza sztuki walki. Historia jej życia, najpierw opowiadana w mediach, potem wydana w formie książki, pełna przeciwności losu, uporu, pasji, pokonywania samej siebie, a potem kolejnych rywalek, uczyniły ją wzorem do naśladowania nie tylko dla sportowców. Utożsamiało się z nią wiele kobiet, które nie chciały się godzić z męską dominacją, na jej przykład powoływały się feministki, bo rzucała wyzwanie mężczyznom, była pewna siebie i mówiła zawsze to, co myśli. Stała się też celebrytką, goszczącą w najbardziej popularnych amerykańskich talk-show, w których zresztą świetnie wypadała. Tak samo jak w sesji w stroju kąpielowym dla „Sports Illustrated" i bez stroju kąpielowego dla magazynu „ESPN Body Issue" – stała się więc także symbolem seksu. Magazyn „Maxim" umieścił ją w setce najseksowniejszych kobiet na świecie. Bez wstydu opowiadała o swoim ciele, chociaż kiedyś nazywano ją babochłopem, i o seksie, mimo że z facetami długo się jej nie układało. Reklamowała nie tylko napój energetyczny Monster Energy, który faktycznie pasuje do świata sportów walki (monster to potwór), ale również prezentowała się pięknie w reklamie kosmetyków Pantene, gdzie wyglądała nie jak zawodniczka MMA, tylko jak gwiazda filmowa, którą zresztą z lekką przesadą można ją nazwać, bo wystąpiła w trzech filmach.

Mówiąc krótko i górnolotnie, lecz prawdziwie, została legendą. Prezydent UFC Dana White, by pokazać jej status, posłużył się następującym przykładem: „Podczas letnich rozgrywek Little League World Series (to bejsbol dla dzieci – przyp. red.) jedna z gwiazd turnieju, 13-letni Afroamerykanin z południa Chicago, zajął pozycję z kijem w dłoni, a na ekranach telewizorów oprócz statystyk pojawiło się nazwisko jego ulubionego sportowca. Miał do wyboru zastępy gwiazd, a tymczasem okazała się nim Ronda Rousey". Dana White skomentował to tak: „Ronda zrewolucjonizowała cały sport, a z czasem być może zrewolucjonizuje również cały świat. Nie sądzę, by o jej dokonaniach należało mówić w czasie przeszłym, mam nawet wrażenie, że napisała swoją książkę zbyt wcześnie, bo dopiero się rozkręca. Ta kobieta osiągnie niesamowite rzeczy, dlatego przygotujcie się na kolejną część historii Rondy" – pisał we wstępie do jej autobiografii.

Rousey szykowała się wówczas do swojej 13. zawodowej walki. Od tamtego czasu sytuacja zmieniła się diametralnie. Przegrała sensacyjnie tamten pojedynek (przeciwniczką była Holly Holm) w drugiej rundzie przez nokaut, wylądowała na deskach po efektownym kopniaku rywalki. Tamtą porażkę mogła jeszcze jakoś tłumaczyć. Miała walczyć z Holm w styczniu 2016 roku, ale pojedynek odbył się dwa miesiące wcześniej – z zaplanowanej na stadionie w Melbourne gali wypadła jedna walka (z powodu kontuzji zawodnika) i potrzebne było zastępstwo. Zgodziła się, bo – jak potem wyjaśniała – nie umiała odmówić, chociaż bardziej prawdopodobne, że była po prostu pewna siebie i przekonana, że poradzi sobie z Holm. W efekcie doznała pierwszej porażki w UFC.

Potem zniknęła na 13 miesięcy. Nie było jej w mediach, zrobiła wyjątek, udzielając wywiadu telewizyjnego. Rozpłakała się w studiu, wyglądało to dość melodramatycznie – gospodyni programu podała jej chusteczkę, wojowniczka ocierała łzy. Wyznała, że po porażce miała myśli samobójcze. Nie mogła się pogodzić z faktem, że nie uda się na emeryturę jako niepokonana mistrzyni UFC, co było jej wielkim marzeniem. Skupiła się całkowicie na kolejnej walce. Zaszyła się w swojej salce treningowej, dwie godziny drogi od Los Angeles, żeby nikt jej nie przeszkadzał. Trenowała dwa razy dziennie, sześć razy w tygodniu. „Tamta porażka uchroniła mnie przed staniem się tym, czego nienawidzę. Jednym z tych ludzi, którzy żyją po to, żeby zaimponować innym. Odzyskałam swoje życie" – mówiła ESPN.

Nie uczestniczyła nawet w wydarzeniach promujących walkę z Nunes w poprzedzającym ją tygodniu (poza obowiązkowym minimum), nie udzielała wywiadów, nie brała udziału w konferencjach prasowych. Nie potrzebowała promocji, a może nawet to był lepszy rodzaj promocji. Przed walką oczekiwania były ogromne. Dana White powiedział, że powrót Rondy Rousey to największe wydarzenie w historii UFC. Walkę reklamowano krótkim hasłem: ONA wraca. W Ameryce było to wydarzenie numer 1 nie tylko w mediach sportowych. Eksperci snuli prognozy, kibice nie mogli się doczekać, Las Vegas było gotowe na pojedynek wagi ciężkiej (chociaż zawodniczki rywalizowały w koguciej).

A potem przyszło tych 48 sekund...

Tata byłby dumny

Skasowała za tę walkę olbrzymie pieniądze – 3 miliony dolarów (natychmiast wyliczono, że wychodzi 62 500 za sekundę w klatce, Nunes, mimo zwycięstwa, dostała zaledwie 200 000 dolarów), ale co z tego, akurat pieniędzy nie potrzebowała. Tylko dwie kobiety ze świata sportu zarabiają podobne do niej sumy: tenisistki Serena Williams i Maria Szarapowa.

Teraz eksperci i kibice podzielili się na tych, którzy chcą, żeby wróciła, i tych, co sądzą, że to nie ma sensu. Nunes jest pewna, że nie odda tronu byłej mistrzyni. – Powinna się udać na emeryturę. Jeżeli będzie chciała rewanżu, zrobię to samo raz jeszcze. Nie wytrzyma moich ciosów – zapowiedziała Brazylijka. Natomiast Dana White oddał jej hołd: – Ronda Rousey zbudowała to wszystko. Namówiła mnie do wpuszczenia kobiet do UFC i to była najmądrzejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Niezależnie od tego, czy wróci czy nie – jest zwyciężczynią – skwitował.

Czy wróci, tego na razie nie wiadomo, być może nie wie tego sama Rousey, a może już podjęła decyzję, tylko nie ogłosiła jej jeszcze światu, bo na razie zapadła się pod ziemię. Po walce wandale pomazali sprayem fragment ogrodzenia jej posesji w Venice, paparazzi upolowali ją gdzieś przy domu – nie wyglądała zbyt efektownie. Na swoim Instagramie zamieściła cytat z J.K. Rowling: „I tak dno stało się fundamentem, na którym odbudowałam swoje życie".

Było już w jej życiu parę ciężkich chwil i potrafiła się po nich podnieść. Gdy miała kilka lat, jej rodzina przeniosła się ze słonecznej Kalifornii, gdzie urodziła się Ronda, do mroźnej Dakoty Północnej. Zimą wybrali się na sanki, ona, dwie siostry i rodzice. Tata zjechał pierwszy. Uderzył w oblepioną śniegiem kłodę. Nie wstawał. Najpierw myślały, że się wygłupia, ale trwało to zbyt długo, zrozumiały, że coś się stało. Przyjechała karetka, utknęła w zaspie, pojawiła się kolejna. Okazało się, że tata złamał kręgosłup.

Przeszedł operację, potem kolejną i następne. Cierpiał przy tym na zespół Bernarda-Souliera, ciężką chorobę, która zaburza krzepliwość krwi. „Pielęgniarka wkłuwała się mojemu tacie w rękę i kładła worek z krwią na stoliku, a potem napierała na niego całym ciężarem ciała, żeby krew jak najszybciej wtrysnęła do żyły. Przed zmianą pościeli i pidżamy pielęgniarki wyganiały nas z sali w nadziei, że nic nie zobaczymy. Ale takiej ilości krwi nie sposób nie zauważyć. Wsiąkała w opatrunki, plamiła pościel. Wzbudzała we mnie poczucie beznadziei, miałam cztery lata" – wspomina Rousey w swojej autobiograficznej książce wydanej również w Polsce „Moja walka/Twoja walka".

Po szkole mama pakowała córki do samochodu i jechały do szpitala w Bismarck, oddalonego o 200 kilometrów, bo w miejscowym nie było odpowiedniego sprzętu. Zapamiętała z tego okresu zupę ze szpitalnej stołówki, kreskówki włączane dla niej przez pielęgniarki i obrazki, które rysowała, żeby się nie nudzić. W końcu lekarze doprowadzili ojca do stanu, w którym mógł opuścić szpital. Znalazł pracę na drugim krańcu stanu. Zamieszkał osobno, a po pewnym czasie dołączyła do niego Ronda. „Dom był mały i stary, linoleum w kuchni pokrywał wżarty brud. Mieliśmy tam telewizor z anteną jak uszy królika, który odbierał cztery kanały, ale wszystkie śnieżyły, więc często chodziliśmy do wypożyczalni wideo. Zajmowanie się domem nie było najmocniejszą stroną mojego taty. W naszej kuchni znajdowało się zazwyczaj mleko, sok pomarańczowy, kilka mrożonych dań, paczka płatków śniadaniowych i kilka posiłków Kid Cuisine TV. Tata odklejał plastikowe wieczko, wkładał jedzenie do mikrofalówki i kilka sekund później wręczał mi mały czarny pojemnik z rozmokłą pizzą, pomarszczoną kukurydzą albo suchym ciastkiem czekoladowym" – wspomina w książce. Ale to właśnie wtedy bardzo przywiązała się do taty, który był dla niej bohaterem posiadającym supermoc, traktował ją po przyjacielsku, zawsze w nią wierzył i dodawał jej otuchy, a wtedy bardzo tego potrzebowała – długo miała problemy z mówieniem z powodu komplikacji przy porodzie.

Tymczasem z kręgosłupem ojca było coraz gorzej. Rokowania były złe, czekał go paraliż. Musiał zrezygnować z pracy i znowu zamieszkali wszyscy razem. „11 sierpnia 1995 ja, Jennifer i tata oglądaliśmy bajkę na kanale Nickelodeon. To był zwykły letni dzień. Tata zadzwonił do mamy i poprosił, żeby przyjechała do domu. A potem wyszedł. Lubię myśleć, że przed wyjściem uściskał mnie i Jennifer dłużej niż zwykle, a potem powiedział, że nas kocha, ale tak naprawdę tego nie pamiętam. Całymi latami nienawidziłam siebie za to, że byłam tak samolubnym ośmiolatkiem i nie miałam pojęcia, co dzieje się wokół mnie. (...) Tata zszedł po czterech stopniach prowadzących z domu na podjazd. Wsiadł do swojego forda bronco. Pojechał do miejsca nieopodal stawu, gdzie szukaliśmy kamieni. Było tam spokojnie. Zaparkował samochód i wyjął z bagażnika wąż ogrodowy: jeden jego koniec podłączył do rury wydechowej, a drugi wsunął do auta przez okno po stronie kierowcy. Wsiadł do środka. Zasunął szybę. Odchylił oparcie fotela. Zamknął oczy. Zasnął. Kilka godzin później przed drzwiami naszego domu pojawił się policjant".

Samobójstwo ojca odcisnęło piętno na jej życiu, zawsze podkreśla, że nic już nie było takie samo. Ronda trenowała judo, tak jak kiedyś jej matka – AnnMaria De Mars była pierwszą Amerykanką, która zdobyła złoty medal na mistrzostwach świata. Ronda z powodzeniem kontynuowała jej sukcesy – na igrzyskach w Atenach w 2004 roku była najmłodszą zawodniczką, a cztery lata później przywiozła z Pekinu brązowy medal. Stała na podium, na trybunach szalała mama, a ona myślała o tacie, który byłby z niej dumny. Ale paradoksalnie właśnie po sukcesie na igrzyskach przyszło załamanie.

Whisky i vicodin

Po Pekinie miała ambiwalentne uczucia. Z jednej strony cieszyła się z tego brązowego medalu, z drugiej pozostał niedosyt, bo marzyła o złocie. Po powrocie pieniądze szybko się rozeszły, kupiła używaną hondę accord i małe mieszkanie (naprawdę małe – 13 metrów kwadratowych). Była kelnerką w jednej, barmanką w drugiej restauracji, asystentką weterynarza i jeszcze pracowała nocą w całodobowym klubie fitness. Miała dość judo, postanowiła odpocząć. W życiu prywatnym też nie było najlepiej. Kupiła psa – Mochi został jej najlepszym przyjacielem, bo na ludzi nie mogła liczyć. Nie układało jej się z facetami, kłóciła się z matką, ciągle brakowało jej pieniędzy. Wystarczało na opłacenie rachunków, a i to nie zawsze, był czas, że nie ogrzewała mieszkania, zdarzało się, że spędzała noc w swojej hondzie.

Pogubiła się. Swoje życie w tamtym okresie wspominała tak: „Dzień zaczynałam od papierosa w drodze do pracy. Paliłam mentolowe kamele. Po odprowadzeniu Mochi do ośrodka opieki nad zwierzętami jechałam autostradą Pacific Coast Highway, dalej paląc. Docierałam do Gladstones, stawałam za barem i zaczynałam zmianę od mikstury, którą nazywałam Szalej jak Fan Baracka. Niedawno wybrano Obamę na prezydenta, a mój drink przygotowywało się z czarnych i białych składników. Smakował jak przepyszna mrożona mokka z wódką. Siedziałam i piłam to przez cały poranek. (...) W każdą niedzielę do Gladstones podjeżdżali dwaj producenci hip-hopowi na kolażówkach jak z Tour de France i zamawiali mięso z owocami morza oraz drinki Cadillac Margarita. Dawali mi 30-dolarowy napiwek i tyle marihuany, że mogłam być ujarana przez kilka dni. W tygodniu jeden z bywalców lokalu sprzedawał kelnerom vicodin i za to, że pośredniczyłam w tych wymianach, nie mówiąc o niczym szefowi, dawał mi ukradkiem jedną albo dwie tabletki. Nawalona w południe whisky i vicodinem patrzyłam w ocean, obserwując delfiny pływające wśród fal" – pisze w książce.

Poza delfinami w oceanie oglądała jeszcze walki MMA w telewizji. Czasami dzwonił do niej stary znajomy od judo, Ormianin Manny Gamburyan, i namawiał, by wpadła do klubu, w którym kiedyś razem trenowali. Wreszcie się zdecydowała. Z tym, że postanowiła definitywnie zerwać z judo i rozpocząć przygodę z MMA, chociaż niemal wszyscy jej to odradzali, na czele z matką, która wściekła się, gdy tylko usłyszała o tym pomyśle. Już przed igrzyskami w Pekinie Ronda pomyślała, że mogłaby spróbować swoich sił w mieszanych sztukach walki, uważała, że pokonałaby dziewczyny, których walki oglądała w telewizji, ale odrzucała te myśli, bo koncentrowała się na olimpiadzie w Pekinie. Po igrzyskach nie było już przeciwwskazań. Jej trenerem został Edmond Tarverdyan (kolejny Ormianin) i jest nim do dzisiaj. Spadła na niego lawina krytyki po ostatnich dwóch porażkach, zwłaszcza po ostatniej, w której jego podopieczna wyglądała tak, jakby nie miała żadnego planu. Nie lubi go też mama Rondy – użyła nawet określenia „okropny trener".

Rousey w oszałamiającym stylu podbiła MMA. Pierwszą amatorską walkę zakończyła po 23 sekundach, po trzech przeszła na zawodowstwo, tutaj po dwóch błyskawicznych wygranych kontrakt zaproponowała jej organizacja Strikeforce, w tamtym czasie najbardziej prestiżowa w MMA. Następnie sam Dana White zaprosił ją do UFC, choć kiedyś mówił, że nigdy nie zatrudni kobiety. A potem na uroczystej konferencji w Seattle prezentował ją jako pierwszą mistrzynię w historii organizacji. W lutym 2013 roku Rousey wygrała pierwszą walkę i mogła zamienić zdezelowaną hondę, w której nie działała klimatyzacja i nie otwierała się szyba po stronie kierowcy, na nowiutkie BMW X6, które dostała w prezencie od UFC.

Teraz powinna skorzystać z jednej ze złotych myśli, w które obfituje jej książka. Można by ją ustawić na półce z poradnikami motywacyjnymi. „Gwizdano na mnie w 30 krajach. Gwizdano na mnie po zwycięstwach. Jestem bardziej przyzwyczajona do gwizdów niż do oklasków. Nigdy nie byłam ulubienicą fanów. Właściwie całą moją sportową karierę definiowali ludzie, którzy mieli nadzieję, że przegram. W UFC przyjęłam rolę złoczyńcy. Nie unikam kontrowersji. Bez oporów mówię to, co myślę. Nie zawsze zyskuję w ten sposób fanów. W świecie, który uwielbia kibicować słabszym, zawsze jestem faworytką – i zawsze wygrywam". Cały ten fragment jest prawdziwy – z wyjątkiem zakończenia. Kocha być nienawidzona. Jej przydomek to Rowdy, czyli awanturnica. Często obrażała swoje przeciwniczki z oktagonu. Wiele osób jej nie znosi, nawet Donald Trump ucieszył się z jej pierwszej porażki, pisząc na Twitterze, że to „niezbyt miła osoba". Jej to zapewne nie przeszkadza, na tym zbudowała swój wizerunek złej dziewczyny. Długo wydawało się, że ma jakąś supermoc, taką, jaką kiedyś przypisywała tacie i jaką mają bohaterowie gier komputerowych.

Teraz zamiast nienawiści budzi uśmiech, stała się bohaterką niezliczonej ilości memów, tych 48 sekund już nikt jej nie zapomni. Pierwsza porażka dużo ją kosztowała, nie mogła się z nią pogodzić, długo się wstydziła. Po co ryzykowała kolejną? Tłumaczyła, że chce odejść z podniesioną głową. Jeżeli ma zamiar się tego trzymać, to tym bardziej nie może odejść po klęsce numer dwa. Ma 29 lat, może jeszcze długo walczyć. Z drugiej strony kariera filmowa stoi przed nią otworem, ma już kolejne propozycje. Sama deklaruje, że marzy o domu w odludnym Idaho albo na Alasce, pełnym dzieci, i o otwarciu schroniska dla zwierząt. – Wszystko, czego potrzebuję, to ja, Travis, mały dom na jakimś wygwizdowie, dzieci, lepienie bałwana – przekonywała dziennikarkę ESPN (Travis Browne to jej obecny partner, również zawodnik MMA).

Czy rzeczywiście tak uważa? Co siedzi w głowie Rondy Rousey? Jaką podejmie decyzję? Odejście będzie wywieszeniem białej flagi, kolejna walka – wielkim ryzykiem.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Czy to jest pożegnanie? Proszę ocenić: „Dziękuję wszystkim moim fanom, którzy byli ze mną nie tylko w najwspanialszych momentach, ale i w tych najtrudniejszych. Słowa nie mogą wyrazić, jak dużo wasze wsparcie dla mnie znaczy. Powrót nie tylko do walk, ale do wygrywania, był moim jedynym celem w tym minionym roku. Jednakże czasami, nawet jeżeli dajemy z siebie wszystko i pragniemy czegoś tak bardzo – nie wychodzi tak, jak zaplanowaliśmy. Jestem dumna z tego, jak rozwinęła się kobieca rywalizacja w UFC, i oddaję hołd wszystkim dziewczynom, które sprawiły, że stało się to możliwe, w tym Amandzie. Potrzebuję trochę czasu na zastanowienie się nad przyszłością. Dziękuję za wiarę we mnie i zrozumienie" – napisała Rousey w oświadczeniu opublikowanym przez ESPN.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków