Jak lewica z kłamstwa uczyniła narzędzie polityki

Można śmiać się z idiotów celebrytów, powtarzających antyklerykalne lub antyprawicowe komunały, ale wiele z tych kłamstw trafia do młodych lub zwyczajnie nieoczytanych ludzi.

Aktualizacja: 07.01.2017 12:11 Publikacja: 05.01.2017 09:38

Foto: AFP

Gdyby chcieć wierzyć lewicowo-liberalnym mediom, to nadszedł właśnie koniec świata. Donald Trump – nowy prezydent USA – okazuje się niemalże namiestnikiem samego szatana w Białym Domu. Dowiedzieliśmy się o nim, że jest nieobliczalny w polityce zagranicznej, że sprzyja Putinowi, chce rozwiązać NATO, gardzi islamem, imigrantami i wszelkimi mniejszościami, a do tego wszystkiego jest mizoginem i dziwkarzem, który chce zapędzić kobiety z powrotem do garów. Co gorsza, Trump został wybrany głosami rednecków – najbardziej pogardzanej warstwy społecznej w dzisiejszej Ameryce, mieszkańców prowincji – białych, ciężko pracujących, religijnych Amerykanów – kiedyś będących solą tej ziemi, a dziś zepchniętych przez nowoczesny, postępowy establishment do roli niepoprawnych politycznie pariasów.

Trudno się dziwić, że Trump – choć w istocie jego przyszła polityka ciągle jest jedną wielką niewiadomą – znalazł tylu sympatyków nad Wisłą. Bo w Polsce także mamy do czynienia z niebywałą agresją liberalno-lewicowych salonów wobec konserwatywnych rządów i z równie wielką pogardą tych salonów wobec zwykłych ludzi, którzy ośmielili się skorzystać z przysługujących im praw i zmienić władzę. Trump, oblany kubłami pomyj przez eleganckie towarzystwo ze wschodniego i zachodniego wybrzeża, w ocenie wielu sympatyków prawicy w Polsce dzieli los Jarosława Kaczyńskiego obsobaczonego wielokrotnie jako faszysta, nowy Hitler czy drugi Putin.

Setki kłamstw wystrzeliwanych każdego tygodnia niczym salwa artylerii nie zdołało na razie zburzyć rzeczywistości, ale niewykluczone, że pewnego dnia któreś z nich uderzy w jakiś czuły punkt i wywróci nowy porządek do góry nogami. Na to liczy liberalno-lewicowy salon, który z obstrukcji i kłamstwa uczynił dziś główny element swojego programu politycznego.

Druga strona oczywiście broni się i w ten sposób na naszych oczach nakręca się niebezpieczna spirala, której skutków dziś nie sposób przewidzieć. A wszystko dlatego, że liberalna lewica w Polsce i na świecie zaczęła tracić grunt pod nogami.

Komunizm lepszy od nazizmu

Kłamstwo w życiu publicznym istnieje od zawsze, a przynajmniej od chwili, gdy ludzie zaczęli organizować się w hierarchiczne struktury społeczne. Było i jest narzędziem sprawowania władzy lub walki o władzę. Jednak kłamstwo – przynajmniej w kulturze chrześcijańskiej – miało jednoznacznie negatywną ocenę moralną, było złem, grzechem, za który ponosi się surowe konsekwencje, jeśli nie na tym, to na pewno na tamtym świecie. Sumienie kłamcy nigdy więc nie mogło zaznać spokoju.

Nieprzypadkowo kłamstwo w sferze publicznej rozpanoszyło się w XIX wieku, aby w następnym stuleciu odnieść spektakularny triumf nad prawdą. Nieprzypadkowo, bo był to okres gwałtownej sekularyzacji życia publicznego i idącej w ślad za nią eliminacji tradycyjnej moralności, na której opierały się chrześcijańskie społeczeństwa. Postęp społeczny, odrzucając tę moralność, zrodził komunizm i nazizm – dwie najpotworniejsze ideologie współczesnego świata. Zbrodnia i kłamstwo doskonale się przecież uzupełniały.

O kłamstwach komunistycznej i nazistowskiej propagandy wiemy bardzo wiele i nie ma sensu poświęcać im tu miejsca. Rywalizacja obydwu zbrodniczych systemów nie skończyła się jednak triumfem prawdy, byłoby to możliwe być może tylko wtedy, gdyby po pokonaniu Hitlera zachodnie demokracje zdecydowały się wyeliminować również Stalina. Jednak Stalin – tyran, który był współodpowiedzialny za wybuch II wojny światowej – był zbyt cennym sojusznikiem w walce z Hitlerem, aby go potępić i zniszczyć. Wyniszczonej Europie brakowało też woli politycznej i sił, aby prowadzić wojnę o wyzwolenie wschodniej części kontynentu spod sowieckiego jarzma. W ten sposób Związek Sowiecki zapisał się w historii jako przeciwnik i pogromca Trzeciej Rzeszy, choć przecież wojna wybuchła dzięki wcześniejszemu sojuszowi obu totalitarnych państw.

Kłamstwo o Sowietach jako wyzwolicielach nadało też szczególny status komunizmowi jako ideologii „lepszej" czy „wyższej etycznie" od nazizmu. Dowodzić tego miał m.in. rzekomy indyferentyzm komunizmu w kwestiach narodowych przejawiający się np. w postawie wobec Żydów traktowanych jakoby na równi z innymi nacjami. I wszystko to, pomimo że Karol Marks pisał o „wszawych Żydach", a Stalin wpadał w coraz silniejszą obsesję antysemicką, której apogeum miały być kolejne wielkie represje, powstrzymane w ostatniej chwili z powodu śmierci dyktatora w 1953 roku. Zdołano jednak rozstrzelać działaczy Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego po tym, jak w 1948 roku stalinowska bezpieka zamordowała słynnego żydowskiego aktora i reżysera Salomona Michoelsa. Wcześniej na polecenie Stalina żydowscy komuniści stali się również ofiarami procesów pokazowych w demoludach, żeby wspomnieć tu proces Laszlo Rajka na Węgrzech w 1949 r. czy Rudolfa Slanskiego w Czechosłowacji w 1952 r. Oczywiście zarówno Rajk, jak i Slansky byli zatwardziałymi komunistami, ale przy okazji Żydami, co doskonale wpisywało się w stalinowską politykę walki z kosmopolitami, jak wtedy nazywano Żydów.

Traktowanie Żydów jako szczególnej nacji podejrzanej z racji istnienia światowej diaspory oraz wynikających stąd kontaktów i związków łączyło Stalina i Hitlera. Przy czym Hitler stworzył potworną machinę śmierci, w której zgładził miliony ludzi, a Stalin ograniczał się do punktowych ataków i zbrodni. Różnica oczywiście jest ogromna, ale nie wynika ona z wyższości komunizmu, lecz z innych priorytetów obu zbrodniarzy. Komuniści zabijali każdego, kto akurat był na celowniku partii: Polaka, Rosjanina, Żyda – i tylko w tym sensie można powiedzieć, że w ich oczach narody były sobie równe.

Prawica, czyli faszyści

Komunizm i nazizm były do siebie bardzo podobne. Oba wyrosły z lewicowego zachłyśnięcia się triumfem nauki, z odrzucenia nakazów tradycyjnej chrześcijańskiej moralności i potraktowania religii jako szkodliwego zabobonu. Oba dążyły do gruntownej przemiany społeczeństw, nie cofając się przy tym przed zbrodniami. Oba były podobne w sferze symboliki: czerwone sztandary, umundurowane bojówki, masowe imprezy, monumentalizm w architekturze i fascynacja zdrowymi, muskularnymi ciałami młodych ludzi. Do tego dochodziły wszechwładza partii i tytułowanie jej członków towarzyszami. Obie ideologie łączyła też nienawiść do kapitalizmu i burżuazji, przy czym u nazistów wiązało się to z przekonaniem, że za wielkim kapitałem ukrywają się wpływowi Żydzi. Mimo to nazizm został kłamliwie zaszufladkowany jako ideologia prawicy, choć – wziąwszy pod uwagę nawet te kilka powyższych przykładów – nie miał z nią wiele wspólnego.

Nazizm został skutecznie pożeniony z prawicą dopiero po II wojnie światowej, gdy komunizujące elity Zachodu rozpoczęły walkę o wpływy i władzę. Połączenie prawicy ze zbrodniczym i znienawidzonym powszechnie nazizmem miało ją skompromitować w oczach opinii publicznej. W podobny sposób, choć z mniej udolnym skutkiem, łączono nazistów z Armią Krajową czy Ameryką w peerelowskiej propagandzie lat 50. Polacy, którzy doświadczali już na własnej skórze „dobrodziejstw" komunizmu, odrzucali podsuwane im oszczerstwa, jednak na Zachodzie, gdzie duża część elit uległa fascynacji Związkiem Sowieckim, podobne kłamstwa znajdowały odpowiedni rezonans. Tym, co miało przekonać do rzekomo prawicowego charakteru ideologii nazistowskiej, była hitlerowska apoteoza narodu, a to pojęcie utożsamiano z prawicą, celowo zapomniawszy, że idea państwa narodowego i nacjonalizmu ma swoje źródła w lewicowej myśli oświecenia i choć była wykorzystywana przez ugrupowania prawicowe, nie stanowi jej koniecznego, integralnego składnika. Można wręcz powiedzieć, że jest przeciwnie – klasyczny konserwatyzm czerpie z chrześcijaństwa, które odwołuje się do ponadnarodowej wspólnoty opartej na tych samych wartościach. Wartościach, które lewica, w tym także nazizm, odrzucała.

Lewica, która w dążeniu do kulturowej hegemonii zwróciła się przede wszystkim przeciwko religii, atakowała kłamliwymi oskarżeniami także Kościół. Wbrew wszelkim faktom, wbrew prześladowaniom, jakim był poddany Kościół katolicki w Trzeciej Rzeszy i państwach okupowanych, zdołano wymyślić i rozpowszechnić legendę o współpracy Kościoła z Hitlerem.

Tak jakby nie było męczeńskiej śmierci św. Maksymiliana Kolbego, jakby nie było Edyty Stein, ks. Karola Kałuży, ks. Józefa Kuli i wielu, wielu innych – zapomnianych, bo przecież ich śmierć z rąk nazistów nie pasowała do przyjętej przez lewicę kłamliwej narracji. Nawet swastyka – nawiązujący do starogermańskich mitów pogański symbol – była przez postępowców kojarzona z krzyżem.

Sklejenie nazizmu z prawicą okazało się zręcznym i trwałym kłamstwem, które przetrwało do dziś. Lewica powiada – myśmy mieli komunizm, ale to wy – prawica, mordowaliście Bogu ducha winnych ludzi w komorach gazowych. W tym jednym zdaniu są dwa obowiązujące dzisiaj powszechnie kłamstwa: pierwsze, że nazizm wywodził się z prawicy, i drugie – że komunizm był mniej zbrodniczy od nazizmu.

Nic dziwnego, że do ulubionego repertuaru oszczerstw rzucanych – również w Polsce – w kierunku prawicy jest nazywanie jej sympatyków faszystami, a liderów – nowymi Hitlerami. Nic dziwnego też, że Kościół – wbrew wielowiekowym świadectwom – przedstawiany jest dziś jako wróg wolności.

Kennedy – męczennik lewicy

Kłamstwo zyskało swój wysoki status m.in. dzięki takim lewicowym myślicielom jak Theodor Adorno czy Jacques Derrida, którzy w latach 50. unieważnili w swoich pracach prawdę jako obiektywne kryterium poznania rzeczywistości. Odtąd prawd było tyle, ilu jest ludzi na świecie, a każdy z nich niósł w sobie swoją własną „prawdę". Z tego wynika, że każde subiektywne odczucie, nawet niezgodne z rzeczywistością, jest również „prawdą". Nic zatem dziwnego, że teorie te znalazły żywy oddźwięk w środowiskach liberalnej lewicy. Pozwalały im bowiem zmierzyć się zwycięsko z własnym sumieniem i uznać, że kłamstwo – podobnie jak prawda – również jest względne. A jeśli tak, to nie stanowi ono intelektualnego ani etycznego nadużycia. Można było kłamać do woli, a nawet wierzyć we własne kłamstwa.

Tak było chociażby w przypadku amerykańskiego mitu o Kennedym. John Kennedy został poparty w wyborach przez amerykańskie środowiska lewicowe przede wszystkim dlatego, że jego oponentem w wyborach 1960 roku był Richard Nixon – znienawidzony przez lewicę za aktywność podczas prac tropiącej prawdziwych i domniemanych komunistów komisji senatora Joe McCarthy'ego.

Kennedy nie był tak zdeklarowanym antykomunistą jak Nixon, ale z pewnością daleko mu było do ideałów lewicy. Gdy został zamordowany w Dallas w 1963 roku, lewica natychmiast obciążyła winą za tę zbrodnię prawicę, choć wiadomo było, że sprawcą zabójstwa był niezrównoważony komunista Lee Harvey Oswald. Pomimo to udało się wykreować teorię spiskową, w myśl której prawdziwymi zleceniodawcami zbrodni mieli być przedstawiciele kompleksu wojskowo-przemysłowego, zaniepokojeni rzekomymi pacyfistycznymi skłonnościami prezydenta.

W tej teorii jedno kłamstwo goni drugie. Kennedy nigdy nie miał skłonności pacyfistycznych, to on rozpoczął tak potem znienawidzoną przez lewicę wojnę z komunistyczną partyzantką w Wietnamie, to on próbował obalić zbrojnie reżim Fidela Castro na Kubie i to on wreszcie twardo przeciwstawił się sowieckim planom rozmieszczenia rakiet balistycznych na tej wyspie. Był więc prezydentem, którego polityka mogłaby się raczej spodobać antykomunistycznej prawicy, ale mimo to stał się – zapewne wbrew swojej woli – męczennikiem amerykańskiej lewicy. Kennedy'emu przypisywano nawet zamiar likwidacji segregacji rasowej w Ameryce i choć niewykluczone, że w końcu dokonałby tego, to sam oficjalnie przyznawał, że problemy Murzynów „nie spędzają mu snu z oczu".

Przegrana wojna w Wietnamie

Jednak prawdziwym triumfem kłamstwa okazała się dopiero rewolucja końca lat 60., gdy Ameryka – wskutek protestów i zamieszek wywoływanych przez radykalną lewicę – pogrążyła się w politycznym chaosie i przegrała wojnę w Wietnamie. Akcje protestacyjne na uniwersytetach były dziełem studentów pochodzących zazwyczaj z dość zamożnych lewicowych domów. Zwykli młodzi Amerykanie – tak pogardzane dziś rednecki – byli zazwyczaj patriotycznie nastawieni i nie sprzeciwiali się interwencji w Wietnamie.

Zamieszki na uczelniach były prowokowane przez samych studentów, zarówno białych, jak i czarnych, którzy na fali niepokojów domagali się od władz specjalnych przywilejów z powodów rasowych. Radykalnej, często komunistycznej retoryce towarzyszyła brutalność i odrzucenie tradycyjnych norm społecznych. Gdy do tego wszystkiego dorzuci się buzujące u młodych ludzi hormony i narkotyki, to otrzymamy obraz tamtych protestów. Amerykański rząd był potępiany, bo prowadząc wojnę w Wietnamie, narzucał – jak twierdzili lewicowi radykałowie i wspierający ich artystyczno-literacki salon – swój styl życia wietnamskim komunistom. Styl życia, czyli inaczej mówiąc: demokrację. Protestujących nie obchodził los setek tysięcy Wietnamczyków żyjących pod komunistycznym jarzmem, liczyła się tylko nienawiść do tradycyjnej Ameryki. Z tego powodu byli gotowi publicznie deptać własną flagę, drzeć karty powołania do wojska, oddawać przyznane odznaczenia i potępiać własnych żołnierzy. To wtedy ukuto skandowane na wiecach hasło: „Hey, hey LBJ, how many kids did you kill today?" (LBJ to inicjały urzędującego prezydenta Lyndona Bainesa Johnsona). O znacznie liczniejsze ofiary komunistów nikt się nie upominał.

Kłamstwo pokonało Amerykę podczas Ofensywy Tet w 1968 roku, gdy siły komunistów podjęły próbę wzniecenia antyamerykańskiego powstania w największych miastach Wietnamu Południowego. Ofensywa zakończyła się militarną klęską komunistów, którzy zdążyli jednak dokonać rzezi mieszkańców Hue, jedynego dużego miasta, jakie zdołali opanować. Mimo to lewicowa propaganda w Ameryce wykorzystała komunistyczną ofensywę, aby udowodnić opinii publicznej, że wojna została przegrana i należy oddać Wietnam w ręce komunistów. Próby przekonania, że jest dokładnie odwrotnie, nie udały się, m.in. dlatego, że żadne poważne media ani stacje telewizyjne nie chciały zamawiać materiałów podważających kolportowane kłamstwo o amerykańskiej klęsce. Być może właśnie to doświadczenie z nierzetelnością mediów sprawiło, że już nigdy więcej amerykańscy dziennikarze nie uzyskali takiej swobody podczas relacjonowania konfliktów zbrojnych prowadzonych przez Stany Zjednoczone, jaką mieli w Wietnamie.

Nixon – symbol niesławy

W tym samym 1968 roku w Ameryce odbywały się wybory prezydenckie, w których po najwyższy urząd w państwie ponownie – i tym razem z powodzeniem – sięgnął Richard Nixon. Podczas kampanii wyborczej Nixon sugerował, że zakończy wojnę, co ostatecznie przesądziło o jego zwycięstwie nad kandydatem demokratów Hubertem Humphreyem chcącym kontynuować linię ustępującego prezydenta Johnsona.

Nixon rzeczywiście rozpoczął wycofywanie wojsk i przekazywanie odpowiedzialności za konflikt rządowi w Sajgonie, co wzbudzało płaczliwe protesty kierującego miejscowym reżimem generała Thieu. Aby wyrównać jego szanse w wojnie, Amerykanie podjęli akcję zniszczenia szlaków zaopatrzeniowych wojsk komunistycznych w Kambodży i Laosie. Amerykańska operacja w tych krajach stała się powodem gwałtownej fali kolejnych protestów, w których lewica oskarżyła Nixona o wiarołomstwo i eskalację konfliktu, podczas gdy w rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. Nikt nie reagował na racjonalne tłumaczenia, na oczywiste dowody w postaci kolejnych grup żołnierzy wracających do kraju, liczyła się wyłącznie walka polityczna, której paliwem było powielane powszechnie kłamstwo.

Nixon ostatecznie zakończył wojnę zgniłym kompromisem z komunistami, ale lewica nie pozwoliła mu ogłosić się zwycięzcą. Fatalny w skutkach błąd prezydenta, jakim okazała się afera z włamaniem do siedziby demokratów, znana potem pod nazwą Watergate, doprowadziła ostatecznie do dymisji prezydenta w 1974 roku. Nixon w świadomości pokolenia lat 60. stał się symbolem niesławy, co można było dostrzec w propagandowym i kłamliwym filmie Olivera Stone'a, gdzie prezydent przedstawiony jest jako wiecznie spocona i zaśliniona odrażająca kreatura.

Kłamstwo o Nixonie – podobnie jak wszelkie inne oszczerstwa wymierzone w prawicę, antykomunistów i Kościół – zostały zwielokrotnione w kolejnych latach przez popkulturę. Można śmiać się z idiotów celebrytów powtarzających antyklerykalne lub antyprawicowe komunały, ale wiele z tych kłamstw trafia do młodych lub zwyczajnie nieoczytanych ludzi. Dotarcie do prawdy przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, zwłaszcza teraz, gdy wyrosłe na kłamstwie pokolenie buntu lat 60. kształtuje naszą rzeczywistość.

* * *

Lewica, która zdiagnozowała język jako narzędzie opresji, szybko nauczyła się korzystać z tego swojego odkrycia. Słowom dotychczas neutralnym zaczęła nadawać nowe, pejoratywne znaczenia, innym zupełnie odwrotne. Za komuny popularnie określało się to nowomową. Demokracja w języku komunistów oznaczała w rzeczywistości tyranię, pokój – wojnę, patriotyzm – zdradę, bohater – bandytę (i odwrotnie). Dziś liberalna lewica pełnymi garściami czerpie z tych wzorców. Gdy słyszymy, że w Ameryce po zwycięstwie Trumpa skończyła się demokracja – powinniśmy wiedzieć, że jest dokładnie odwrotnie. Gdy słyszymy, że w Polsce rządzą tyrani – zadajmy sobie proste pytanie, w jakiej tyranii pozwala się na swobodne demonstracje i okupację Sejmu? Gdy słyszymy, że islamscy imigranci nie są zagrożeniem, sprawdźmy, czy był ostatnio jakikolwiek miesiąc, w którym nie doszło w Europie do zamachu terrorystycznego.

Kłamstwo stało się w ustach liberalnej lewicy nadzieją na powstrzymanie demokratycznych zmian oraz na powrót do władzy załganych i wyizolowanych od społeczeństwa elit. Czy oszczercy jeszcze raz zwyciężą?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Gdyby chcieć wierzyć lewicowo-liberalnym mediom, to nadszedł właśnie koniec świata. Donald Trump – nowy prezydent USA – okazuje się niemalże namiestnikiem samego szatana w Białym Domu. Dowiedzieliśmy się o nim, że jest nieobliczalny w polityce zagranicznej, że sprzyja Putinowi, chce rozwiązać NATO, gardzi islamem, imigrantami i wszelkimi mniejszościami, a do tego wszystkiego jest mizoginem i dziwkarzem, który chce zapędzić kobiety z powrotem do garów. Co gorsza, Trump został wybrany głosami rednecków – najbardziej pogardzanej warstwy społecznej w dzisiejszej Ameryce, mieszkańców prowincji – białych, ciężko pracujących, religijnych Amerykanów – kiedyś będących solą tej ziemi, a dziś zepchniętych przez nowoczesny, postępowy establishment do roli niepoprawnych politycznie pariasów.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia