We wtorek rząd przyjął swoją propozycję minimalnego wynagrodzenia na 2018 r., która zakłada podwyżkę o 80 zł. To o 20 zł mniej, niż proponowała Elżbieta Rafalska, minister rodziny, pracy i polityki społecznej i znacznie mniej od oczekiwań związków zawodowych. Przypomnijmy, że NSZZ Solidarność liczył na podwyżkę do 2160 zł, a OPZZ i Forum Związków Zawodowych nawet do 2220 zł.
Szansa na rozwój
Najbardziej zadowoleni z propozycji mogą być pracodawcy, którzy proponowali podwyżkę minimalnego wynagrodzenia na możliwie najmniejszym poziomie przewidzianym w przepisach, do wysokości 2050 zł. Obawiali się jednak, że w tym roku powtórzy się sytuacja z 2016 r. Wtedy resort rodziny proponował podwyżkę z 1850 zł do 1920 zł, a rząd ostatecznie zdecydował o podwyższeniu minimalnego wynagrodzenia w 2017 r. do 2000 zł.
Co prawda przyjęta właśnie propozycja będzie jeszcze przedmiotem obrad Rady Dialogu Społecznego, trudno się jednak spodziewać, że partnerzy do 15 czerwca uzgodnią inną stawkę minimalnej pensji, która byłaby wiążąca dla rządu. Wszystko więc wskazuje na to, że w przyszłym roku płace ponad 1,3 mln osób otrzymujących minimalne wynagrodzenia wzrosną do 2080 brutto.
Dla pracodawcy łączny koszt wypłaty takiego wynagrodzenia wyniesie 2508,69 zł miesięcznie. Z tej kwoty tylko 1515,30 zł trafi do kieszeni pracownika. Podobnie jest ze stawką w wysokości 13,50 zł za godzinę pracy na kontrakcie. Po doliczeniu składek i podatku pracodawca zapłaci za taką godzinę 16,28 zł, z czego do kieszeni zatrudnionego trafi tylko 9,80 zł.
– Pracodawcy wcale tak mało nie płacą za zatrudnienie pracownika. Jednak z 2,5 tys zł, jakie kosztuje ich wypłata minimalnego wynagrodzenia, tylko 1,5 tys. zł trafia do kieszeni pracownika – mówi Łukasz Kozłowski, ekspert Pracodawców RP. – Następnym krokiem powinna być zmiana dotycząca kwoty wolnej od podatku, która nie została dostatecznie powiększona.