Legia w Madrycie przegrała wysoko, straciła aż pięć goli, ale jednocześnie blamażu nie było. Inna sprawa, że taka ocena spotkania na Santiago Bernabeu pokazuje, jak wynik pierwszego meczu w LM (0:6 z Borussią Dortmund) nisko zawiesił legionistom poprzeczkę.
Gdy po dziesięciu minutach to Legia miała dwie doskonałe okazje stworzone i dwa celne strzały na bramkę Keylora Navasa, nawet ci najbardziej optymistycznie nastawieni kibice, niepoprawni wręcz marzyciele, przecierali oczy ze zdumienia. Gdy w 11. minucie Vadis Odjidja Ofoe trafił z narożnika pola karnego w słupek, zaczęło pachnieć sensacją.
Niestety na ziemię wszystkich po kwadransie sprowadził Gareth Bale, który pięknym uderzeniem pokonał Arkadiusza Malarza. Chwilę później było 2:0 po strzale Marcelo, który jednak do własnej bramki skierował Tomasz Jodłowiec.
Dobra informacja jest taka, że Legia strzeliła jednak gola. W 20 minucie w pole karne wpadł Miroslav Radović i minął prawego obrońcę Realu – Danilo. Brazylijczyk zachował się wyjątkowo głupio, gdyż powalił Serba na ziemię. Wątpliwości nie miał chyba nikt na stadionie – rzut karny. Jedenastkę wykorzystał sam Radović i dzięki temu już wiemy, że Legia przynajmniej nie wyrówna rekordu Maccabi Hajfa i Deportivo La Coruna, które w 2009 i 2004 roku nie potrafiły w fazie grupowej strzelić ani jednej bramki. Cóż, znów wracamy do nisko zawieszonej poprzeczki.
Real nie grał we wtorkowy wieczór wielkiego meczu, a mimo to całkowicie spokojnie wygrał i strzelił mistrzowi pięć goli jakby od niechcenia. Bez forsowania tempa, bez wrzucania wyższego biegu. A jednak też Legii nie można ganić, nie można się z niej naśmiewać i z niej kpić. Były momenty, że w stolicy Hiszpanii piłkarze Jacka Magiery prezentowali się więcej niż przyzwoicie. Można przegrać 0:6 z Dortmundem nie podejmując walki, nie oddając celnego strzału i nie mając pomysłu na grę, można też przegrać niemal równie wysoko, ale pozostawić po sobie znacznie lepsze wrażenie.