Realizm w obliczu świeckiej religii

UE jak pijany płotu trzyma się swoich utopii opartych na swoistej świeckiej religii globalnego ocieplenia – pisze ekonomista, komentując wyniki szczytu COP21.

Publikacja: 28.12.2015 20:00

Realizm w obliczu świeckiej religii

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz guzraf Rafał Guz

Komentarz do paryskiej konferencji klimatycznej w „Gazecie Wyborczej" utrzymywał się w nurcie poprawności politycznej, ten zaś każe traktować walkę z globalnym ociepleniem jako bezwzględne dobro. Stąd minorowy tytuł komentarza: „Klimat przegrał z interesami gospodarczymi". Prawidłowy tytuł komentarza do tego przedziwnego, na poły religijnego, na poły politycznego widowiska, jakim była konferencja w Paryżu, powinien brzmieć: „Instynkt samozachowawczy wziął górę nad alarmistycznymi groźbami rzekomo grożącej nam klimatycznej katastrofy". I bardzo dobrze, że niektóre kraje przeforsowały zasadę, że każdy kraj sam będzie ustalać swoje cele zmniejszania emisji dwutlenku węgla (CO2).

Ze smutkiem należy stwierdzić, że wśród tych, którzy kierując się instynktem samozachowawczym, przeforsowali tę formułę, brak jest dominujących graczy świata zachodniego. Unia Europejska nadal, jak pijany płotu, trzyma się swoich utopii opartych na swoistej świeckiej religii globalnego ocieplenia. A poprawny politycznie prezydent Stanów Zjednoczonych powtarza wyświechtane alarmistyczne slogany o zagrożeniach. Na szczęście dla Amerykanów może sobie tylko pogadać, bo w odróżnieniu od Unii Europejskiej amerykański Kongres jest wielce sceptyczny w tej kwestii i – jak dotąd – nie daje sobie narzucić silnie uderzających w gospodarkę ograniczeń.

Piszę o świeckiej religii, gdyż komponent wiedzy w relacji do wiary kurczy się coraz bardziej, niezależnie od ostrej ofensywy poprawności politycznej i aroganckich stwierdzeń, że naukowo debata została już rozstrzygnięta. Jak zauważył znany amerykański publicysta George Will: „Kiedy polityk twierdzi, że debata została już rozstrzygnięta, można być pewnym, że debata jest wielce intensywna, a ów polityk tę debatę przegrywa".

Naukowe stajnie Augiasza

Zacznijmy czyszczenie stajni Augiasza, jaką jest (pseudo)debata o globalnym ociepleniu spowodowanym przez człowieka, od przypomnienia, że od samego początku narzucania tej interpretacji zmian klimatycznych i wielce szkodliwych propozycji ich zwalczania istniał – i nadal istnieje – krytyczny nurt nauki.

Już przed pierwszym z ekopolitycznych spędów takich jak paryski, tzn. przed konferencją w Rio de Janeiro w 1992 r., ponad 4 tysiące uczonych, w tym kilkudziesięciu noblistów z obszaru nauk ścisłych, podpisało tzw. Apel Heidelberski. Grono to stwierdziło, że zamierzone inicjatywy polityczne oparte są na „wysoce niepewnych teoriach naukowych". Podkreślało istnienie poważnych różnic nawet w  gronie badaczy klimatu i krytycznie oceniało wartość modeli teoretycznych. „Przewidywań przyszłego ocieplenia nie można budować na teoretycznych modelach klimatu, a jednak tylko na takich modelach oparte są obecne przewidywania". Podobnych ostrzegawczych apeli było więcej.

Niemniej, patrząc z perspektywy ćwierćwiecza, alarmistyczne groźby zostały na Zachodzie zaakceptowane i skrajnie szkodliwe ekonomicznie kroki zostały przyjęte w różnych krajach (przede wszystkim przez UE). Czy to znaczy, że tylu uczonych nie miało racji i teraz – po ćwierćwieczu solidnych badań nad klimatem – wszyscy uczeni przekonani są o ludzkim pochodzeniu globalnego ocieplenia? Oddajmy więc głos dwóm znanym fizykom.

Niemiecki fizyk prof. H.J. Luedecke na berlińskiej konferencji w początkach stycznia 2015 r. niezwykle krytycznie ocenił metody badań orędowników antropogenicznego globalnego ocieplenia i ich sposoby prezentacji wyników. Zatrącają one „średniowiecznym scholastycyzmem", wiarą w opinie rozmaitych autorytetów, podczas gdy prawdziwa nauka zaczyna się od weryfikacji postawionych hipotez. Skoro nie jest się w stanie udowodnić, że ostatnie 150 lat pod względem klimatycznym różni się zasadniczo od okresów wcześniejszych, to taką hipotezę powinno się stanowczo odrzucić.

I jeszcze ostrzej wypowiada się o politykach biorących ową zniekształconą wiedzę za podstawę podejmowanych – wielce szkodliwych – decyzji. „Pozwalają oni w ten sposób setkom tysięcy ludzi w najbiedniejszych krajach przymierać głodem po to, by móc finansować ochronę klimatu i transformację systemów energetycznych, które nie opierają się na autentycznym (tzn. zweryfikowanym empirycznie – J.W.) paradygmacie naukowym. Jest to nie tylko idiotyzmem, ale graniczy z kryminalnym wręcz zachowaniem osób politycznie za takie decyzje odpowiedzialnych". (Prof. Luedecke myli się zresztą, gdyż skrajnie szkodliwe efekty dotyczą nie setek tysięcy, lecz milionów ludzi w biednych krajach!).

Francuz, prof. P. Darriulat, były dyrektor badań w wielce cenionym międzynarodowym ośrodku CERN, nie mniej krytycznie ocenia niesławne wprowadzenia (Summaries for Policy Makers) do kolejnych raportów IPCC, głównego politycznego machera tej świeckiej religii. Otóż ci, którzy piszą owe wprowadzenia, „mogą albo wypowiadać się jako naukowcy (...) i uznać, że istnieje zbyt wiele niewiadomych, by przewidywać w sposób ugruntowany przez wiedzę, (... ) albo starają się przekazać konsensus między sobą w danej kwestii (ów średniowieczny scholastycyzm Luedeckego! – J.W.), (...)płacąc cenę w postaci odejścia od rygorów nauki. Wybrali świadomie to drugie rozwiązanie, (...) zniekształcając naukowe przesłanie i przekształcając je w alarmistyczny apel".

Darriulat nie szczędzi ostrych słów krytyki także szczegółowym aspektom stosowanych metod. Na przykład analiza poziomu prawdopodobieństwa przewidywanych zmian klimatycznych jest w tych wprowadzeniach „szokująca i głęboko nienaukowa. Dla naukowca już to samo wystarcza, by odrzucić zdyskredytowane omówienia w całości" (cytaty z tekstu przedłożonego jesienią 2013 r. brytyjskiemu parlamentowi. Itd, itd, można aż do rana...

Trójkąt: ekolodzy, politycy, dziennikarze

Wśród niezajmujących się tymi kwestiami czytelników może powstać pytanie, jak to się stało, że coś, co jest tak „głęboko nienaukowe", zawłaszczyło uwagę tak wielu wpływowych osób. Zajmując się problematyką szkodliwego wpływu działań mających nas chronić przed rzekomo zagrażającym nam globalnym ociepleniem, sformułowałem już kilka lat temu wyjaśnienia tej kwestii oparte na teorii ekonomicznej analizy polityki (public choice). W tej i następnej części odwołuję się więc do rozdziału z mojej książki: „O świecie zachodnim i naszych czasach" z 2012 r., przedstawiając je w ogromnym skrócie.

Kwestia globalnego ocieplenia spowodowanego przez człowieka nie jest ani pierwszym, ani jedynym sukcesem alarmistycznych ekologów. Wcześniej było wiele innych, naukowych „fałszywek". Tyle że były to narracje, w przypadku których nauce wcześniej czy później udawało się udowodnić ich fałszywość. Jeśli np. ekopanikarze wojowali z chlorowaniem wody, to wystarczyło przypomnieć wyniki statystyk epidemiologicznych i wykazać, że liczba przypadków chorób przewodu pokarmowego przed rozpoczęciem chlorowania wody pitnej była wielokrotnie wyższa niż po jego wprowadzeniu.

Oczywiście, ta wiedza przebijała się z trudem i nieraz ze sporym opóźnieniem. Na jedno kłamstwo stanowiące stroniczkę tekstu w jakiejś gazecie lub krótką wzmiankę w programie telewizyjnym odpowiadało się artykułami w czasopismach naukowych, wywiadach udzielonych mediom itd. Zła wiadomość („grozi nam to czy owo") sprzedaje się w mediach znacznie lepiej niż nudne falsyfikacje pseudonaukowych alarmów pokazujące, że jest dobrze. Mamy więc jeden bok trójkąta: relacje ekologicznych panikarzy i mediów.

A to następny. Sensacyjne ekoalarmy („grozi nam to czy owo!), mielone na okrągło tygodniami w mediach, nie pozostają niezauważone przez polityków. Skoro „grozi" nam globalne ocieplenie i ludzie o tym czytają bez protestów, to do gry wkraczają politycy.

Przede wszystkim widzą w tym okazję, by dobrze zaprezentować się elektoratowi. Mogą ukazać im się jak rycerze w srebrnej zbroi przybywający, by ocalić ich, ścinając głowę czyhającemu smokowi (globalnego ocieplenia). Z ich perspektywy urok globalnego ocieplenia w porównaniu z innymi ekostrachami polega na tym, że jest niefalsyfikowalny (czyli nie da się stwierdzić jego nieprawdziwości – red.), bo przyszłości nie można udowodnić.

Na dowody, iż zmiany klimatyczne następują od milionów lat, zawsze można (fałszywie z punktu widzenia rygorów nauki) odpowiedzieć, że spowodowane przez człowieka zmiany wprawdzie nie nastąpiły, ale mogą nastąpić w przyszłości i nie wolno nam pozostać bezczynnymi. I takie bzdury plotą bez zmrużenia oka politycy z najwyższej – politycznej rzecz jasna, nie zaś intelektualnej – półki. Mamy więc drugi bok trójkąta: relacje media–politycy.

Ekopanikarze, widząc szczególnie duży popyt polityków na ten właśnie rodzaj ekostrachów, zwiększają znacznie podaż rozmaitych złych wiadomości kojarzących się z globalnym ociepleniem, rzekomo spowodowanym przez człowieka. Jedni i drudzy mają w tym też swój interes ekonomiczny. Politycy znajdują jeszcze jeden niewyeksploatowany wcześniej obszar rozdawnictwa publicznych pieniędzy. Subsydia rozmaitego rodzaju można rozdawać tym, którzy potem (wiedząc, skąd płyną pieniądze) będą wspierać owych polityków. Mają w tym też swój ekonomiczny interes ekopanikarze, których fundacje i inne organizacje zdobywają sute dotacje, a rozmaite instytucje naukowe zajmujące się tą świecką religią zbierają gigantyczne pieniądze na badania, których w tej ilości nie byłoby nigdy bez rozpętanej fali strachu. W samych Stanach wydano już na te cele – dla zwolenników, nie zaś krytyków globalnego ocieplenia! – łącznie prawie 30 mld dol. publicznych pieniędzy!

Efektów w postaci solidnych badań, a zwłaszcza dowodów na istnienie ocieplenia spowodowanego przez człowieka, jak nie było, tak nie ma, ale w tym kontekście nie chodzi bynajmniej o to, by złapać króliczka, lecz o to, aby go gonić (dopóki są pieniądze!). I tak zamykamy trzeci bok trójkąta: politycy–ekopanikarze, generującego opisany przeze mnie kosztowny świat fikcji.

Ciśnienie prehistorii

Dlaczego nawet wykształceni ludzie wierzą w antropogeniczne globalne ocieplenie? Prof. Deepak Lal, ekonomista, filozof, profesor Uniwersytetu z Los Angeles, wyjaśnia poparcie dla ekologicznych ruchów i inicjatyw (w tym dla walki z globalnym ociepleniem) spadkiem religijności na Zachodzie. Lal uważa je w swojej książce „Unintended Consequences" (1998) za zjawisko o charakterze świeckiej religii. Wiara w zbawienie boskie – gdy tego Boga nie ma – zostaje zastąpiona przez wiarę ekologów (czy raczej ekowojowników) w moc samozbawienia.

Doceniając interesujące implikacje intelektualne koncepcji Deepaka Lala, widzę większą siłę wyjaśniania w psychologicznej koncepcji filozofa Karla Poppera. Ten zaś tłumaczył ciśnieniem prehistorii podświadome preferencje dla kolektywistycznych systemów gospodarczych, ponoszące w realnym świecie klęskę za klęską. Historia ludzkości przez ogromną większość okresu jej istnienia była historią niewielkich grup łowiecko-zbierackich walczących o przetrwanie w grupie, w kolektywie. Dawanie sobie rady ze światem (takim, jaki był wówczas) w pojedynkę nie wchodziło w ogóle w rachubę. Dlatego – twierdził Popper – istnieje podświadomy pozytywny stosunek do kolektywistycznych rozwiązań.

Uważam, że owo ciśnienie prehistorii można śmiało rozszerzyć na stosunek człowieka do natury w ogóle. W czasach prehistorycznych i przez większą część historii ludzie żyli w strachu przed naturą. Czcili ją, nierzadko modląc się do zaobserwowanych przejawów natury. Nie przypadkiem w wielu prymitywnych religiach czczono np. boga piorunów. Ten strach wobec natury i jej równoczesne ubóstwianie miało szeroki zasięg. Za święte uważano też rzeki i strumienie dające życiodajną wodę, święte gaje dające pożądany cień, potężne głazy i inne zjawiska natury.

W miarę postępów cywilizacji zarówno strach przed naturą, jak i jej ubóstwianie słabło. Religie monoteistyczne, które podkreślają, że natura jest tworem boskim i jako taka nie powinna budzić strachu, zredukowały ów strach. Jeszcze silniej uczyniła to nauka, zwłaszcza od wieku empirii, czyli od czasów Galileusza. Zredukowały ów strach, ale go nie wyeliminowały z ludzkiej podświadomości. Gdzieś w podświadomości wielu (czy może większości) ludzi ów pierwotny strach drzemie i ujawnia się przy różnych okazjach. Zarówno ekopanikarze, jak i ci, którzy dają wiarę ich kolejnym katastroficznym zapewnieniom, mają zakorzeniony w podświadomości ów strach przed naturą.

Istnieje jeszcze jeden – wielce niepokojący – aspekt owego straszenia. Otóż jak wynika z badań psychologicznych, opisywanych w niedawnej książce W. Sarganta „Battle for the Mind („Walka o umysł"), stwierdzenia, które wzbudzają strach, ułatwiają zmianę poglądów w pożądanym kierunku. I może to mieć miejsce nawet wtedy, gdy producenci owych strachów nie przedstawiają dowodów prawdziwości swoich stwierdzeń...

Jakich zmian klimatu można oczekiwać

Zmiany klimatyczne miały miejsce zawsze w historii naszej planety i nadal będą następować niezależnie od tego, czy będziemy używać paliw kopalnych czy też nie. Źródła tych zmian biorą się głównie z kosmosu, który – w różny sposób i z niezbyt dobrze rozumianych przyczyn – wpływa na to, co się dzieje na Ziemi. To, co napisałem powyżej, nie oznacza, że nie znając dobrze przyczyn, nie jesteśmy w stanie dostrzec określonych, powtarzających się skutków.

I tak uczeni różnych specjalności wskazują na istnienie kilkusetletnich naprzemiennych okresów ocieplenia i ochłodzenia. Obecnie, a właściwie od przełomu XVII i XVIII w., obserwujemy kolejny okres ocieplenia. Poprzednie takie okresy miały miejsce w średniowieczu (mniej więcej w latach 900–1300), a jeszcze wcześniej – na przełomie naszej ery, w okresie rzymskim.

Wprawdzie odwołuję się tutaj do chronologii używanej w świecie zachodnim, lecz były to trendy mające charakter globalny. Badania empiryczne (geologiczne, dendrologiczne, archeologiczne i inne) potwierdzają istnienie tych okresów w różnych miejscach naszego globu – od koła podbiegunowego w Finlandii poprzez Chiny aż po cieśninę Malakka.

Co interesujące (i nie bez znaczenia dla niniejszych rozważań!), szczytowe temperatury były w obu wymienionych wcześniejszych okresach ocieplenia wyższe, niż są obecnie. Tak więc zaciekłe dyskusje, czy w ostatnich kilkunastu latach miało miejsce ocieplenie klimatu czy też nie, nie dowodzą niczego – i w żadną stronę. Nie będzie bowiem niczego sprzecznego z zarejestrowanym oddziaływaniem kosmosu na Ziemię, jeśli temperatura w tej fazie naprzemiennego ocieplenia pójdzie jeszcze w górę.

No a co ze strachami? Wpływ człowieka na klimat z powodów wymienianych przez „ociepleniowych" panikarzy może istnieje, a może nie. Ale na pewno nie jest to główne źródło przemian i właściwie na tym mógłbym zakończyć ten artykuł.

Jest jednak poważniejszy problem w dłuższej perspektywie niż kilkunastoletnia. Otóż przed ostatnie pół miliona lat mieliśmy naprzemienne okresy zlodowaceń i ociepleń. Niestety, zlodowacenia trwały około 100 tysięcy lat, a epoki ocieplenia trwały najdłużej lat paręnaście.

Otóż naszej epoce ocieplenia zwanej holocenem „stukęło" 10 tysięcy lat i w perspektywie może lat kilkudziesięciu, może kilkuset, a może trochę więcej ludzkość stanie przed odwrotnym – i znacznie poważniejszym – problemem, jak walczyć z nadchodzącą epoką zlodowacenia. A że ten problem nadchodzi, wynika z badań szczytowych temperatur w całym holocenie i w ostatnich 2 tysiącach lat.

W każdym naprzemiennym ociepleniu ostatnich dwóch tysiącleci kolejne wykazywało niższą szczytową temperaturę. Ocieplenie rzymskie miało niższą temperaturę niż poprzednie tysiąclecia holocenu, ocieplenie średniowieczne –niższą temperaturę niż rzymskie, i nasze obecne na razie też ma niższą szczytową temperaturę niż średniowieczne.

Może przydałoby się część tych miliardów dolarów, które płyną na badania (bezskutecznie) starających się dowieść istnienia antropogenicznego ocieplenia na naszym globie, przeznaczyć na badania odwrotne – tego, co na pewno nastąpi. Same zimowe ciepłe kurtki, które na razie wiszą w szafach, raczej wówczas nie wystarczą!

Komentarz do paryskiej konferencji klimatycznej w „Gazecie Wyborczej" utrzymywał się w nurcie poprawności politycznej, ten zaś każe traktować walkę z globalnym ociepleniem jako bezwzględne dobro. Stąd minorowy tytuł komentarza: „Klimat przegrał z interesami gospodarczymi". Prawidłowy tytuł komentarza do tego przedziwnego, na poły religijnego, na poły politycznego widowiska, jakim była konferencja w Paryżu, powinien brzmieć: „Instynkt samozachowawczy wziął górę nad alarmistycznymi groźbami rzekomo grożącej nam klimatycznej katastrofy". I bardzo dobrze, że niektóre kraje przeforsowały zasadę, że każdy kraj sam będzie ustalać swoje cele zmniejszania emisji dwutlenku węgla (CO2).

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację