Uważam, że jest polską wizytówką za granicą. Wizytówką dobrą, zwłaszcza że po dziś dzień nie dorobiliśmy się innego spójnego logo. Pesą możemy bez wstydu promować polską gospodarkę.
Podobno – nie wiem, bo sam tej cechy nie posiadam – z Polakami jest tak, że więcej wysiłku poświęcają na szkodzenie innym niż na poprawianie własnej sytuacji. I coś w tym jest. Ileż bowiem potrzeba wysiłku – własnego oraz agencji zajmujących się czarnym PR – by wmówić wszystkim, za pośrednictwem wielu mediów, że oto Pesa za chwilę zwinie biznes! Bo się „nie wyrabia" – to po pierwsze. Prezesa Tomasza Zaboklickiego od przybytku miała nawet rozboleć głowa. „Pesa ma problem, kłopoty warte miliony" – czytałem wszędzie. Dalej było jeszcze lepiej. Panowie specjaliści od zdobywania zleceń za pomocą wycinania konkurencji przeszli samych siebie. Oto w „polskim pendolino", czyli pociągach Pesa Dart, zapadały się podłogi, a hałasują one gorzej niż stare wagony towarowe, są za ciężkie. Jak u mistrza Tuwima: ciężka, ogromna i pot z niej spływa. Dodatkowo, w ramach „tajnego aneksu", miano Pesie gwarantować możliwość oddawania nieukończonych pociągów – i tak dalej, i tym podobne. Nie wiem, jak wyglądały rozmowy dziennikarzy z tymi „specjalistami", ale myśląc o tym, nie mogę uwolnić się od sceny z Kilera, w której nieistniejący dyrektor nieistniejącego więzienia mówi: „Wiem, ale nie powiem".