Niezależnie od tego, jaka koalicja rządzi Polską, jej przedstawiciele niezmiennie i bardzo chętnie zgłaszają zastrzeżenia co do metod i zachowań ludzi biznesu. A to pracodawcy za mało płacą zatrudnianym przez siebie ludziom, a to unikają płacenia podatków. Niby dziwić to nie powinno, wszak ponad 70 proc. dochodu narodowego i wynikających z tego wpływów do budżetu wypracowują właśnie oni. A dzielenie cudzego i zaglądanie do kieszeni innych jest przecież ukochanym zajęciem polityków.
Pamiętam złość jednego z byłych premierów, gdy pokazałem mu, że to jego ludzie w Ministerstwie Obrony Narodowej napędzają rynek umów śmieciowych. Ogłoszony wówczas przetarg na ochronę budynków wojskowych zawierał stawkę minimalną oznaczającą jedno – konieczność stosowania umów śmieciowych. Pamiętam też, ile wysiłku musieliśmy włożyć, by na jedną z wypraw tego samego premiera do Afryki zabrać jednak polski biznes.
Bo czy to się komuś podoba, czy nie, biznes robią przedsiębiorcy. Nikogo nie dziwi, że kanclerz Angeli Merkel czy prezydentowi François Hollande'owi w wizytach zagranicznych towarzyszą tłumy biznesmenów. Ci politycy są świadomi tego, że jedynie tworzą warunki do działania, otwierając lub zamykając pewne drzwi.
Ostatnia wypowiedź prezesa Jarosława Kaczyńskiego, sugerująca polityczne motywy powstrzymywania się od inwestowania, nie dziwi. To kolejny dowód na istnienie przekonania dominującego w polskiej klasie politycznej: „My wiemy lepiej, my was urządzimy".
Dialog między biznesem a rządem ma charakter formalny, często jest udawaniem, że strony ze sobą rozmawiają. Bieżące potrzeby polityczne są ważniejsze niż długofalowe interesy państwa i jego obywateli. Piszę te słowa pomny swoich doświadczeń nabywanych z każdym kolejnym układem politycznym, który odpowiada za Polskę.