W połowie lat 90. brukselscy biurokraci, w trosce o najwyższy komfort i zadowolenie mieszkańców Europy, wymyślili, że dobry banan to tylko taki, który spełnia specjalną, dokładnie ustaloną normę krzywizny. Zapis brzmiący tak, jakby był żywcem wyjęty ze skeczów grupy Monty Pythona – został wprowadzony i nawet obowiązywał przez dekadę, mimo swej oczywistej, genetycznie wbudowanej głupoty. Uchylono go, bo po pierwsze, prowadził do niewyobrażalnego marnotrawstwa, a po drugie, klienci mieli w zasadzie gdzieś to, czy banan jest zakrzywiony mniej lub bardziej.
Niestety, historii prostowania bananów nad Wisłą nikt chyba nie pamięta, bo co chwilę pojawiają się nowe inicjatywy poprawiania losu Polaków, bez żadnej refleksji, czy rodacy mają w ogóle ochotę, by ktoś im w danej kwestii ustawiał życie. Myślę tu np. o zakazie handlu w niedzielę, który z uporem forsują związkowcy z Solidarności. W kategorii błyskotliwości jest on porównywalny z prostowaniem bananów – jednak pod względem konsekwencji jest dla „beneficjentów" o wiele groźniejszy.
Otóż przedsiębiorcy i eksperci szybko policzyli, że jeśli sklepy nie będą pracować w jeden dzień tygodnia, to zmniejszy się zapotrzebowanie na pracę ich obsługi. Czyli część pracowników zostanie zwolniona – szacunki zaczynają się od 25 tys., a kończą na 80 tys. ludzi w całym kraju. To zresztą tylko początek łańcuszka. W przypadku dużych galerii handlowych skutki odczują też kawiarnie, restauracje, punkty usługowe – bo w niedzielę nie będzie prawie żadnego ruchu! Czy pracownicy na pewno chcieliby usłyszeć od szefa „słuchaj, w niedzielę zamykamy biznes, więc muszę cię zwolnić"?
Dalej – czy klienci naprawdę odczuwają głęboką i palącą potrzebę tego, by w niedzielę nie móc pójść na zakupy? Szczególnie ci, którzy nie mają żadnej innej szansy, aby dokonać tego w tygodniu, zwłaszcza gdy chodzi o tzw. zakupy rodzinne? Podobnym zakazem swoich obywateli próbował uszczęśliwić rząd na Węgrzech. Sondaże wykazały, że trzy czwarte pytanych wysłałoby polityków razem z tym pomysłem – mówiąc potocznie – na drzewo.
Dlatego trzeba zapytać wszystkich, a do tej pory toczyli dyskusję wyłącznie związkowcy – i to do końca nie wiadomo, czy reprezentatywni dla tej branży – oraz pracodawcy. A co z resztą zainteresowanych, czyli nigdzie niezrzeszonymi, pracownikami i milionami konsumentów? Może zamiast decydować za nich, trzeba ich zapytać? Są przecież znakomite narzędzia i instytucje, dedykowane dokładnie takim przypadkom – np. Rada Dialogu Społecznego z jej procedurą wysłuchania publicznego.