Nie oznacza to bynajmniej, by w demokratycznym państwie ktoś przy zdrowych zmysłach mógł zaproponować likwidację systemu publicznej opieki zdrowotnej. Ale może on być racjonalnie zorganizowany. Państwo może wykorzystać efekt skali i matematykę aktuarialną opartą na rachunku prawdopodobieństwa, statystyce i metodach numerycznych w zastosowaniu do ubezpieczeń dużej populacji, co ułatwia finansowe prognozy.

Państwo może zapewnić każdemu na równych zasadach finansowanie pomocy medycznej. Samo nie musi jej świadczyć. Nie musi być pracodawcą lekarzy i pielęgniarek ani właścicielem skalpela, którym kroi się pacjenta, i nici chirurgicznych, którymi go się zszywa. Wtedy nikt nie będzie miał pretensji do rządu o wysokość pensji w szpitalach, brak łóżek czy lekarstw. A skoro rząd chce być takim pracodawcą i właścicielem, to niech się nie dziwi, że niezadowoleni będą strajkować i że się zrobi z tego sprawa polityczna. A w polityce nie liczą się racje, tylko emocje.

Protest medyków starają się więc wykorzystać i rząd, i opozycja. Rząd sekuje kolejną grupę zawodową, bo pewnie każdy ma w rodzinie kogoś, kto jest niezadowolony z lekarza, który go leczył. Z kolei opozycja słusznie doszła do wniosku, że lekarze mogą zdobyć większą sympatię, niż ma opozycja, więc stanęła w obronie lekarzy, choć sama jest współwinna, bo to przecież nie przez ostatnie dwa lata rządów PiS ich położenie uległo szczególnemu pogorszeniu.

Samo zwiększenie nakładów na służbę zdrowia niczego nie zmieni, bo przypomina lanie wody do dziurawego wiadra. Może w końcu powinniśmy sięgnąć po wiedzę, jak je uszczelnić? Na to, że działalność podmiotów publicznych w sferze niematerialnej podlega takim samym prawom jak podmiotów gospodarczych w sferze produkcyjnej, wskazywał już noblista Joseph Stiglitz, który bynajmniej nie jest żadnym liberałem albo innym wrogiem ludu. Trzeba go poczytać – wydali nawet po polsku.

Autor jest adwokatem, profesorem Uczelni Łazarskiego i szefem rady WEI