W czwartek Sejm odrzucił obywatelski projekt ustawy antyaborcyjnej, który wcześniej skierował do prac w komisji. Wystarczyły głośne protesty uliczne, żeby PiS – formacja mająca w parlamencie większość – zmienił zdanie.
Jeśli jakaś siła polityczna straciła na całym zamieszaniu, to właśnie partia rządząca. I nie chodzi tu tylko o spadek notowań wśród wyborców.
PiS dowiódł, że w Polsce władzę może sprawować ulica. To nie argumenty przesądziły o tym, że ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego w kwestii projektu Ordo Iuris dokonało zwrotu o 180 stopni. Suwerenem nad Wisłą okazały się emocje tłumu, który dał sobie wmówić, że istotą nowej ustawy miałoby być karanie matek za aborcję, także w przypadku zagrożenia ich życia.
Tymczasem to właśnie do PiS należało rozwianie wątpliwości w tej sprawie. Partia rządząca, kierując projekt Ordo Iuris do komisji, miała wiele narzędzi, żeby go „ucywilizować". Mogła m.in. usunąć z niego kary dla matek – taki ruch byłby zresztą zgodny ze stanowiskiem Episkopatu Polski.
Tak się jednak nie stało. Zwolennicy rozszerzenia prawnej ochrony życia poczętego – zarówno środowiska pro-life, jak i poszczególni politycy – przegrali w zakresie komunikacji ze społeczeństwem. Dlaczego do znaczącej części Polaków nie przebiła się chociażby informacja, że w projekcie Ordo Iuris znalazły się też zapisy o finansowaniu przez państwo programu wsparcia dla rodzin i matek, które wychowują dzieci z tak zwanych trudnych ciąż?