Niemcy, Francję, Hiszpanię, Holandię, a być może również Włochy czekają wybory, w których doskonały wynik uzyskają populiści. Nikt nie chce w tak ważnym momencie dać dodatkowego paliwa partiom, które żerują na strachu przed globalizacją.
Teraz jednak okazuje się, że obawa przed eurosceptykami jest w Brukseli o wiele głębsza. Dotyczy już nie tylko „umowy wieku" o otworzeniu największego na świecie, transatlantyckiego rynku, ale również inicjatyw znacznie mniejszych. Ofiarą tego lęku pada na naszych oczach wynegocjowana już umowa o wolnym handlu między Unią i Kanadą oraz układ stowarzyszeniowy z Ukrainą, który chcą zablokować Holendrzy.
Więcej: sama Komisja Europejska, która przez dziesięciolecia była rzecznikiem otwartego rynku, zmienia front i staje się zwolennikiem protekcjonizmu. Do tego przecież sprowadza się choćby pomysł narzucenia wyższych płac i norm socjalnych pracownikom delegowanym z Polski i innych krajów Europy Środkowej, którzy w ten sposób przestaną być konkurencyjni i wrócą do kraju.
Polski rząd się z tym nie zgadza. Wychodzi z założenia, że jedynie równy dostęp nie tylko do rynków Unii, lecz także Ameryki, Kanady i innych krajów świata umożliwi ekspansję polskich firm, wykorzystanie przewagi niższych kosztów produkcji i nadrobienie zapóźnień cywilizacyjnych. W końcu w taki właśnie sposób swój dzisiejszy dobrobyt zbudowało po wojnie wielu naszych zachodnich sąsiadów, zaczynając od Niemiec.
Ale czasy się zmieniły. Brexit pokazał, że już nie taki czy inny kształt Unii, ale sama idea integracji jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeśli jesienią tego roku Matteo Renzi przegra referendum konstytucyjne, a do władzy we Włoszech dojdzie eurosceptyczny Ruch Pięciu Gwiazd – albo w kilka miesięcy później wyścig do Pałacu Elizejskiego wygra liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen – Wspólnota pozostanie tylko wspomnieniem.