Po 18 miesiącach od wprowadzenia tej daniny widać wyraźnie, że stawia ona w uprzywilejowanej pozycji zagraniczne banki, gotowe finansować polskie korporacje. Pół punktu procentowego, które podatek dokłada do kosztu kredytu (banki to nie instytucje charytatywne i przerzucają obciążenie na klienta), to równowartość jednej czwartej, a niekiedy nawet połowy marży kredytu. Jeśli dodać do tego, że zagraniczny kredyt w euro czy dolarach ma znacznie niższe oprocentowanie niż złotowy, korzyść jest oczywista. Dlatego zagraniczne banki zaczynają podbierać dużych klientów.

Na razie z tej możliwości korzystają głównie deweloperzy, drzwi zostały już więc otwarte. Jeśli ruszy przez nie tłum, może powstać problem podobny do tego z kredytami frankowymi. Gdyby doszło do skokowego wzrostu kursów walutowych, zadłużone za granicą, a działające wyłącznie w kraju firmy znalazłyby się w opałach. W lepszej sytuacji będą te, które mają przychody z eksportu w walucie albo indeksują swoje stawki do euro, jak właściciele biurowców czy centrów handlowych.

Pojawił się również problem nierównego dostępu do finansowania. Banki zagraniczne zainteresowane są kredytami idącymi w setki milionów euro. Mniejsze przedsiębiorstwa zdane są więc wyłącznie na droższe kredyty złotowe. Przepłacać będą także spółki kontrolowane przez Skarb Państwa. Ich menedżerowie, którzy działają pod czujnym okiem polityków, nie pozwolą sobie na zagraniczną optymalizację finansowania. A brak dostępu do tańszego kredytu osłabia ich pozycję wobec korzystających z niego rywali.

Na razie rząd cieszy się, że podatek bankowy przynosi więcej niż pierwotnie zakładano. Wobec nawału takich wydatków jak 500+ czy wcześniejsze emerytury raczej z niego nie zrezygnuje ani nie obniży. Ale kiedyś być może będzie musiał. Niech baczy na jego skutki uboczne. Bo nawet najlepsza krowa, gdy źle karmiona, traci na mleczności. Dotyczy to także dojenia banków.