Referendum i JOW-y czyli unowocześnienie konstytucji

Debata nad unowocześnieniem konstytucji jest potrzebna. Podobnie jak same zmiany. Nie wierzę jednak, by politycy na nie pozwolili – pisze Stanisław Remuszko.

Publikacja: 28.07.2015 09:45

Stanisław Remuszko

Stanisław Remuszko

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Apel „Rzeczpospolitej" o konstytucyjną debatę uważam za inicjatywę znakomitą. Mamy nowego prezydenta, przygotowujemy się do wyborów parlamentarnych, co stwarza wyjątkowo korzystne warunki dyskusji. Potem nastąpią prawie cztery lata „bezwyborcze". Będzie czas na opracowanie przez nowy parlament różnych prawnych wariantów poważnej reformy państwa. Czy posłowie wezmą się do tego? Wierzę, że tak.

Solenna publiczna debata nad zmianą ustawy zasadniczej już sama w sobie jest patriotycznym dobrem, bo wymusza na dyskutantach głęboki namysł nad dotychczasowymi strukturami i funkcjonowaniem ojczyzny. Nawet jeśli przedstawionych pomysłów i projektów nie uda się od razu uchwalić, w obywatelskich umysłach pozostanie „wartość dodana". Przede wszystkim zorientujemy się, czego chcemy i jaka jest społeczna hierarchia tych „melioracyjnych" potrzeb.

Warto pytać naród

Jedną ze wskazówek dla takiej opiniodawczej diagnozy może być wiosenny sondaż IBRIS. Rzecz jasna – tylko wskazówką, skoro ankietowanym zaproponowano do wyboru skromny zestaw sześciu możliwości. Duża reforma konstytucji to nie w kij dmuchał i nie wyobrażam sobie, by nie włączyły się do tych prac największe socjometryczne firmy, realizując nie tylko zamówienia prasy, radia i telewizji, lecz też zlecenia rządowe i parlamentarne. Kompleksowe i miarodajne badania narodu muszą kosztować.

Dlaczego od razu duża reforma? Drobne zmiany miałyby znaczenie znikome, zapewne nawet byśmy ich nie zauważyli. Tymczasem przy i po Okrągłym Stole szybko powstały strukturalne zręby państwa, które 26. rok stoją do dziś, niczym konstrukcja rodzinnego domu. Nikt nie zamierza burzyć jego demokratycznych fundamentów (prawa, wolności i obowiązki obywatela) ani zdejmować dachu (NATO, UE), ale pokoje, przynajmniej niektóre, można przebudować. Potrzebny jest prawdziwy remont generalny.

Jeśli, oczywiście, taka będzie wola domowników. Tę zaś ma wskazać medialna debata i wspomniane sondaże.

Uważam, że szary obywatel – w odróżnieniu od zawodowców konstytucjonalistów – może tylko bardzo intuicyjnie i tylko z grubsza ocenić „państwową jakość" wielu rozwiązań zapisanych w naszej ustawie głównej (234 artykuły). Owszem, jest sens pytać go o sprawy, na które ma bezpośredni wpływ, oraz te, których skutki odczuwa na co dzień na własnej skórze. Natomiast strukturalno-funkcjonalnego podziału kompetencji między rządem a prezydentem (na przykład) przeciętny wyborca albo nie potrafi ocenić wcale, albo ocenia go tylko ogólnikowo według swych osobistych politycznych przekonań (gustów), które zazwyczaj nie poddają się racjonalnej obiektywnej analizie. W XXI wieku relacje głowy państwa z władzą ustawodawczą i wykonawczą są w różnych demokratycznych krajach bardzo różnie uregulowane.

Odnosząc się do pomysłu „Rzeczpospolitej", nieprzypadkowo wymieniłem Jednomandatowe Okręgi Wyborcze (JOW) jako problem numer jeden. Byłaby to najdonioślejsza zmiana w politycznej Polsce od prawie 100 lat.

Wybory są solą demokracji. Moi rodacy – wolni ludzie w wolnym kraju – mają prawie wolną rękę: w swoim okręgu głosują na tego kandydata, na którego chcą głosować. Jednak, jak wiadomo, „prawie" czyni wielką różnicę. W tym wypadku polega ona na tym, że w jednym okręgu do zdobycia jest nie jeden jedyny poselski mandat (tak byłoby w JOW), lecz mandatów jest kilka lub kilkanaście, do proporcjonalnego podziału między rywalizującymi z sobą partiami (stąd nazwa: wybory proporcjonalne). W tym modelu partie niemal zawsze mogą liczyć, że coś im skapnie, i dlatego ten system bywa nazywany także partyjnym.

Co trzeba zmienić

Jestem za JOW z czterech ważnych (dla mnie) powodów. Po pierwsze, dowartościowują i upodmiotowiają one suwerenów, czyli obywateli. Wyborca głosuje na żywego konkretnego człowieka, a nie na partyjną listę. Po drugie, nie ma żadnych partyjnych bonusów, wynik głosowania jest natychmiastowy, sprawiedliwy, bezpośredni i arytmetycznie zrozumiały dla dziecka (albo od razu ponad 50 proc., albo za dwa tygodnie druga tura). Po trzecie, rodzi się naturalna więź mieszkańców jednego rejonu Polski z ich sejmowym przedstawicielem. W odróżnieniu od obecnej konstytucji, pod której rządami poseł staje się na cztery lata niezależnym od swoich elektorów Pomazańcem Całego Narodu (sowicie opłacanym z budżetu), w systemie JOW kiepskiego posła można odwołać, podobnie jak dziś można odwołać burmistrza czy wójta. Po czwarte wreszcie, ordynacja większościowa obowiązuje przy wyborach władzy ustawodawczej w najpotężniejszych krajach, tworzących tzw. wielką ósemkę (G8): w Japonii, Kanadzie, w Niemczech, Rosji, USA, Wielkiej Brytanii i we Włoszech. Czy to przypadek? Byłbym wdzięczny „Rzeczpospolitej", aby – w ramach konstytucyjnej debaty – zamieściła tekst o ordynacjach wyborczych w pozostałych najliczniejszych lub najsilniejszych gospodarczo państwach świata (tzw. G8+5, czyli Brazylia, Chiny, Indie, Meksyk i RPA). Może istnieje przyczynowo-skutkowy związek między przynależnością do tej czołówki a rozwiązaniem czysto politycznym, jakim są JOW?

Sądzę, że ustrojowa zmiana ordynacji wyborczej korzystnie wpłynęłaby na naszą polską demokrację, gdyż dałaby obywatelom więcej realnej władzy. Z tej samej beczki pochodzi druga propozycja: dać obywatelom więcej władzy poprzez instytucję referendum.

W myśl obecnej regulacji, referendum może zarządzić Sejm lub prezydent (za zgodą Senatu). Co więc robią obywatele? Zbierają proszalne podpisy – na przykład drobny milion – i zanoszą je do Sejmu, aby ten raczył uchwalić referendum. Niezależni (od wyborców) posłowie zazwyczaj nie podzielają takich pisemnych opinii i obywatelskie referendalne pomysły wrzucają do kosza.

Pomysł na referendum

W tym stanie rzeczy proponuję, aby do art. 125 konstytucji dodać punkt, który mógłby brzmieć mniej więcej tak: „Na wniosek wyborców spełniający wymogi ustawy o referendum, Sejm (prezydent) zarządza referendum, jeśli jego projekt uzyskał poparcie 5 proc. obywateli uprawnionych do głosowania". Dla jasności: 5 proc. to około półtora miliona podpisów.

Jeśli w innych badaniach potwierdzi się zmierzony przez IBRIS główny postulat, aby zmniejszyć liczbę posłów, rozsądna wydaje się liczba 300. Dlatego, że byłoby to aż o 160 posłów mniej niż obecnie (zmniejszenie liczebności o ponad 1/3). A także dlatego, że nie wpadamy w drugą skrajność: parlamenty dużych europejskich krajów, a takim jest Polska, muszą liczyć przynajmniej 200–300 posłów ze względu na ilość trudnej roboty do rzetelnego wykonania podczas kadencji. W trzystumiejscowym Sejmie jeden poseł przypadałby wówczas na 100 000 wyborców (dziś mamy mniej więcej 1 na 65 000). Gdyby znieść Senat, dałoby to oszczędność kolejnych 100 etatów parlamentarnych (i kilkudziesięciu milionów złotych na wynagrodzenia).

Od siebie dodałbym jeszcze trzy pomysły: podwyższenie „wieku poselskiego" z obecnych 21 do 25 lat, zakaz łączenia mandatu posła ze stanowiskiem w rządzie oraz konstytucyjne ograniczenie liczby kadencji publicznych funkcji pełnionych z wyboru: radnych do trzech kadencji, parlamentarzystów do dwóch kadencji.

Są to wszystko zmiany techniczne. Państwo może funkcjonować z Senatem i bez. Podobnie Sejm może liczyć 500, 400, 300 i 200 posłów. Natomiast obywatelskie referendum i JOW oznaczałyby rewolucję ustrojową. Po wprowadzeniu tych dwóch zmian Polska stałaby się politycznie innym państwem.

Jestem idealistą, bo mam marzenia, ale jako urodzony sceptyk muszę zakończyć wywody pesymistycznie: nie wierzę, by tak poważne reformy przeszły. W zapoczątkowanej szerokiej publicznej debacie mogą one zostać porządnie omówione, ale potem parlament ich nie sformułuje prawnie, nie zaopiniuje, nie wprowadzi korekt, nie przedłoży i nie uchwali. Dlaczego?

W swoim opus maximum, za jakie uważam „Wizję lokalną", genialny Stanisław Lem napisał.: „Takich światów nie można zbudować w tym świecie. Dlaczego? Ponieważ on nie daje na to zgody". Nie inaczej z naszą ustawą główną: zasadniczych zmian w konstytucji nie da się uchwalić. Dlaczego? Ponieważ polska klasa polityczna nie da na to zgody.

Apel „Rzeczpospolitej" o konstytucyjną debatę uważam za inicjatywę znakomitą. Mamy nowego prezydenta, przygotowujemy się do wyborów parlamentarnych, co stwarza wyjątkowo korzystne warunki dyskusji. Potem nastąpią prawie cztery lata „bezwyborcze". Będzie czas na opracowanie przez nowy parlament różnych prawnych wariantów poważnej reformy państwa. Czy posłowie wezmą się do tego? Wierzę, że tak.

Solenna publiczna debata nad zmianą ustawy zasadniczej już sama w sobie jest patriotycznym dobrem, bo wymusza na dyskutantach głęboki namysł nad dotychczasowymi strukturami i funkcjonowaniem ojczyzny. Nawet jeśli przedstawionych pomysłów i projektów nie uda się od razu uchwalić, w obywatelskich umysłach pozostanie „wartość dodana". Przede wszystkim zorientujemy się, czego chcemy i jaka jest społeczna hierarchia tych „melioracyjnych" potrzeb.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Ideowość obrońców konstytucji
Opinie Prawne
Jacek Czaja: Lustracja zwycięzcy konkursu na dyrektora KSSiP? Nieuzasadnione obawy
Opinie Prawne
Jakubowski, Gadecki: Archeolodzy kontra poszukiwacze skarbów. Kolejne starcie
Opinie Prawne
Marek Isański: TK bytem fasadowym. Władzę w sprawach podatkowych przejął NSA
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Rząd Tuska w sprawie KRS goni króliczka i nie chce go złapać