Powyższe słowa napisał papież populizmu, argentyński dyktator Juan Perón w liście do innego populisty, chilijskiego prezydenta Ibaneza. Mógł z przekonaniem udzielać takich lekcji. Był bowiem rok 1953, Perón rządził swoim krajem od kilku lat. Ludzie go popierali, Argentyna należała do najzamożniejszych państw świata, z PKB na głowę mieszkańca nie tylko znacznie wyższym od chilijskiego, ale nawet od niemieckiego. Perón rozdawał, rozdawał, rozdawał, a naród go za to kochał – podobnie jak kochał jego piękną żonę Evitę.
Za populizm przychodzi jednak kiedyś zapłacić. Zarażona populistycznym wirusem Argentyna stała się najwolniej rozwijającym się krajem kontynentu. Gnębiona kolejnymi kryzysami zadłużeniowymi, wybuchami inflacji i bankructwami, ma dziś PKB na głowę mieszkańca nie tylko dwukrotnie niższy niż Niemcy, ale również znacznie skromniejszy od Chile (od Polski oczywiście też).
Dziś możemy obserwować inny przykład zapłaty za populizm. Dwie dekady temu Wenezuela była najzamożniejszym krajem Ameryki Łacińskiej. Kilkanaście lat rządów lewicowego populisty Cháveza i jego następcy Maduro doprowadziły kwitnący kiedyś kraj do ruiny. PKB jest o kilkadziesiąt procent niższy niż w Chile. W Wenezueli produkcja wali się, szaleje inflacja, w sklepach brakuje żywności i lekarstw, na porządku dziennym są braki prądu i wody. Ludzie tłoczą się w kolejkach, by zdobyć nieliczne produkty o cenach ustalanych przez rząd. Desperaci napadają na auta dostawcze.
Czy Chávez chciał doprowadzić swą ojczyznę do ruiny? Na pewno nie. Wenezuela była krajem niesłychanych nierówności dochodowych, dzięki jego polityce ich skala rzeczywiście znacznie spadła. Ale, jak to z populizmem bywa, spadła głównie dlatego, że pogorszyło się zamożniejszym, a nie polepszyło ubogim. Czy ekonomiści ostrzegali przed taką polityką? Oczywiście. Ale rządzący Wenezuelą byli święcie przekonani, że to tylko kłamstwa elit broniących się przed utratą wpływów i pieniędzy.
Populizm jest na fali na całym świecie. Populiści mają proste recepty na wszystkie problemy, obiecują dobrobyt z dzielenia, a nie z wytwarzania, krytyków oskarżają o zaprzedanie „układowi" i kłamstwa, apelują do najsilniejszych emocji – ksenofobii, zawiści, strachu. Póki jest co rozdawać, cieszą się popularnością wystarczającą do utrzymania władzy. Ale rachunek za populizm, większy lub mniejszy, bardziej lub mniej bolesny, prędzej czy później – ale kiedyś przychodzi. I dopiero wtedy widać, jakie są jego prawdziwe koszty.