Wychował rzesze aplikantów, ale jak patrzy na młodych, którzy teraz wchodzą do zawodu, to serce mu się kraje. Bo oni już nie walczą o dobre życie, ale raczej o przeżycie. Widać to nawet po tym, tłumaczy rozmówca, jak ci młodzi są ubrani – w jakieś buty z Lidla. Powiedział to ze smutkiem, bez grama złośliwości. Te „buty z Lidla" potraktował jako metaforę prawniczego biedowania, które stało się, niestety, faktem.

Katastrofa nadciągała od dobrych paru lat – inflacja korporacyjnych zawodów prawniczych (adwokaci, radcowie prawni, notariusze) była coraz bardziej widoczna. Bo prawników przybywało w zastraszającym tempie, a pracy dla nich – nie. I choć rynek zapychał się z roku na rok coraz bardziej, do młodych absolwentów prawa to kompletnie nie docierało! Walili na aplikacje jak szaleni – co roku przybywało 5–6 tysięcy aplikantów! W głowie mieli zakodowane dobre zarobki i prestiż zawodu, choć to już dawno i nieprawda. A potem... zaliczali twarde zderzenie z rzeczywistością.

W tym roku, chyba po raz pierwszy, przyszło otrzeźwienie. Wszystko wskazuje na to, że na aplikacje będzie zdawać o 30 proc. mniej chętnych. To pierwszy tak duży spadek – i dobrze. Bo brak prawniczych perspektyw najwyraźniej zaczął otwierać młodym ludziom nowe perspektywy. Przestają wierzyć w komunały, że „najlepsi sobie poradzą".

Uważam, że otwarcie zawodów prawniczych było konieczne – choćby dlatego, że ukróciło pleniący się w nich nepotyzm. I nawet fatalna sytuacja młodych na rynku prawniczym nie może być argumentem za odwrotem od „lex Gosiewski", tak ostro zwalczanego przez samorządy prawnicze.

Brak pracy dla młodych prawników powinien jedynie skłaniać zdających na prawo do uczciwej odpowiedzi na pytanie: co chcą w życiu robić. Bo po prawie wcale nie trzeba być prawnikiem – można np. pracować w Lidlu, i to pewnie nierzadko za lepsze pieniądze. Robienie aplikacji w oderwaniu od realiów albo bez woli rynkowej walki to wyłącznie strata czasu.