Wielowymiarowość bałaganu, w którym tkwimy, najlepiej pokazuje dyrektywa o leczeniu transgranicznym, przed trzema laty wdrożona do naszego prawa. Mówiąc w skrócie: Bruksela chciała nią zagwarantować bezpieczeństwo tym pacjentom, którym rodzime kraje nie są w stanie zapewnić w miarę szybkiego dostępu do leczenia. W takiej sytuacji pacjent ma prawo udać się do innego kraju Wspólnoty i tam wykonać zabieg, za który płaci odpowiednik NFZ. W całej koncepcji chodziło oczywiście o sytuacje wyjątkowe.

Okazuje się, że na operację zaćmy w Polsce czeka się np. dwa lata, nieoperowana grozi natomiast ślepotą. Nic więc dziwnego, że tysiące zdesperowanych pacjentów szukają ratunku za granicą. Atrakcyjnym kierunkiem likwidowania tego schorzenia okazują się Czechy, bo to blisko, a zabieg wykonywany jest praktycznie od ręki. Ba, pojawiły się nawet wyspecjalizowane firmy, które zapewniają pacjentowi pełną opiekę i transport, opiekę polskojęzycznego personelu i pomoc w rozliczeniu z NFZ. A wszystko to bez stresu i w komfortowych warunkach. Za wszystko i tak zapłaci polski budżet. W ten sposób w ciągu dwóch lat liczba Polaków dokonujących zabiegów za granicą wzrosła niemal dwukrotnie. Coraz popularniejszym kierunkiem stają się także Niemcy.

Dlaczego mimo reformatorskich sukcesów w Polsce na zabieg zdjęcia zaćmy czeka się dwa lata, a w Czechach jeden dzień? Dlaczego NFZ woli płacić więcej czeskim lekarzom niż rodzimym, zwiększając budżet przeznaczony na tego rodzaju zabiegi? W służbie zdrowia nie ma łatwych pytań, a tym bardziej prostych odpowiedzi. Jedno jest pewne: wzrost liczby wyjazdów wskazuje, że w tej sprawie niewiele się dzieje.

A może być jeszcze gorzej, gdyż w związku z wprowadzeniem sieci szpitali w październiku tego roku kolejki pacjentów z zaćmą mogą się jeszcze wydłużyć. Finansowanie ze środków publicznych straci bowiem wiele klinik prywatnych.

Wypada tylko żałować, że obecny minister kontynuuje podejście do zmian w służbie zdrowia swoich poprzedników. Poprzedni rząd bronił się rękami i nogami przed dyrektywą transgraniczną, bo ważniejsza niż zdrowie pacjentów była równowaga budżetowa. Ministra Bartosza Arłukowicza zdyscyplinował dopiero europejski sąd. Teraz podejście jest podobne, tylko taktyka inna. W atmosferze sukcesów minister woli patrzeć w inną stronę. I trzeba tylko mieć nadzieję, że jedynym pomysłem na rozwiązanie problemu nie będzie szukanie sposobu, jak zagraniczne wyjazdy zdesperowanych pacjentów ograniczyć. ©?