Co się właściwie stało? Wkrótce po głosowaniu Brytyjczycy usiłowali robić dobrą minę do trudnej gry. Twierdzili, że panują nad sytuacją i bez kłopotu znajdą korzystne dla siebie rozwiązania w negocjacjach. Potem przyszły ciężkie rozmowy w Brukseli i świadomość, że rozwód jest rzeczą bardzo kosztowną, zwłaszcza dla strony, która go inicjuje.
Wizja oszczędności finansowych została więc dość szybko zastąpiona zgodą na to, że Wielka Brytania będzie musiała pokryć spore wydatki związane z brexitem. W zamian za to miała jednak odzyskać wolność gospodarczą, pełną swobodę polityki migracyjnej i zawierania korzystnych umów handlowych z resztą świata.
Teraz jednak wychodzi na jaw rzecz oczywista, ale przez zwolenników brexitu dotąd skrzętnie skrywana. Dzisiejsza Brytania jest częścią gospodarki europejskiej. Nie ma już swego imperium, a gorąco wspierający rozwód Trump i Putin nie są w stanie zaoferować jej nic, co mogłoby zastąpić rynek Unii. Może oczywiście wyjść ze wspólnego rynku i zawrzeć umowy handlowe z nowymi partnerami (czego żądają eurosceptycy). Ale wtedy brytyjskie towary i usługi, także te finansowe, zostałyby szybko przegnane z kontynentu przez czyhających tylko na taką okazję konkurentów. Straty dla brytyjskiej gospodarki byłyby tak wielkie, że premier Theresa May najwyraźniej doszła do wniosku, iż jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest porozumienie o wyjściu z Unii przy jednoczesnym pozostaniu (w tak dużym stopniu, jak się da) na wspólnym rynku towarów i usług.
No tak, ale to oznacza wyjątkowo krępującą sytuację. Bo by pozostać na wspólnym rynku, trzeba będzie ściśle przestrzegać wszystkich norm i regulacji tworzonych w Brukseli, od których brexit miał rzekomo Wielką Brytanię uwolnić. Z tym tylko zastrzeżeniem, że od teraz Brytyjczycy nie będą już mieli żadnego wpływu na ich tworzenie.
Nic dziwnego, że eurosceptycy nazwali tę wizję negocjacji zgodą na „status kolonialny", a zbuntowani ministrowie chcieli, by premier May powiedziała, czego zażąda od Unii w zamian za tak wielkie brytyjskie ustępstwa. A tymczasem odpowiedź jest prosta – nie może zażądać niczego, bo Londyn nie jest w tej sprawie negocjatorem, ale petentem.