Burza na Kanale

Atmosfera wokół brexitu zagęszcza się, brytyjscy ministrowie najpierw godzinami kłócą się o strategię negocjacyjną, a potem część z nich podaje się do dymisji. I nic dziwnego. Bo na użytek krajowy można mówić dowolne bzdury, a każdą klęskę przedstawiać jako sukces. Ale to, co się na krótką metę sprawdza w kraju, za granicą po prostu nie działa.

Aktualizacja: 11.07.2018 21:27 Publikacja: 11.07.2018 21:00

Burza na Kanale

Foto: 123RF

Co się właściwie stało? Wkrótce po głosowaniu Brytyjczycy usiłowali robić dobrą minę do trudnej gry. Twierdzili, że panują nad sytuacją i bez kłopotu znajdą korzystne dla siebie rozwiązania w negocjacjach. Potem przyszły ciężkie rozmowy w Brukseli i świadomość, że rozwód jest rzeczą bardzo kosztowną, zwłaszcza dla strony, która go inicjuje.

Wizja oszczędności finansowych została więc dość szybko zastąpiona zgodą na to, że Wielka Brytania będzie musiała pokryć spore wydatki związane z brexitem. W zamian za to miała jednak odzyskać wolność gospodarczą, pełną swobodę polityki migracyjnej i zawierania korzystnych umów handlowych z resztą świata.

Teraz jednak wychodzi na jaw rzecz oczywista, ale przez zwolenników brexitu dotąd skrzętnie skrywana. Dzisiejsza Brytania jest częścią gospodarki europejskiej. Nie ma już swego imperium, a gorąco wspierający rozwód Trump i Putin nie są w stanie zaoferować jej nic, co mogłoby zastąpić rynek Unii. Może oczywiście wyjść ze wspólnego rynku i zawrzeć umowy handlowe z nowymi partnerami (czego żądają eurosceptycy). Ale wtedy brytyjskie towary i usługi, także te finansowe, zostałyby szybko przegnane z kontynentu przez czyhających tylko na taką okazję konkurentów. Straty dla brytyjskiej gospodarki byłyby tak wielkie, że premier Theresa May najwyraźniej doszła do wniosku, iż jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest porozumienie o wyjściu z Unii przy jednoczesnym pozostaniu (w tak dużym stopniu, jak się da) na wspólnym rynku towarów i usług.

No tak, ale to oznacza wyjątkowo krępującą sytuację. Bo by pozostać na wspólnym rynku, trzeba będzie ściśle przestrzegać wszystkich norm i regulacji tworzonych w Brukseli, od których brexit miał rzekomo Wielką Brytanię uwolnić. Z tym tylko zastrzeżeniem, że od teraz Brytyjczycy nie będą już mieli żadnego wpływu na ich tworzenie.

Nic dziwnego, że eurosceptycy nazwali tę wizję negocjacji zgodą na „status kolonialny", a zbuntowani ministrowie chcieli, by premier May powiedziała, czego zażąda od Unii w zamian za tak wielkie brytyjskie ustępstwa. A tymczasem odpowiedź jest prosta – nie może zażądać niczego, bo Londyn nie jest w tej sprawie negocjatorem, ale petentem.

Słynny nagłówek z „Timesa" sprzed wieku głosił: „Burza na Kanale. Kontynent odcięty". Wielu Brytyjczykom najwyraźniej wydaje się, że świat nadal wygląda tak samo

Co się właściwie stało? Wkrótce po głosowaniu Brytyjczycy usiłowali robić dobrą minę do trudnej gry. Twierdzili, że panują nad sytuacją i bez kłopotu znajdą korzystne dla siebie rozwiązania w negocjacjach. Potem przyszły ciężkie rozmowy w Brukseli i świadomość, że rozwód jest rzeczą bardzo kosztowną, zwłaszcza dla strony, która go inicjuje.

Wizja oszczędności finansowych została więc dość szybko zastąpiona zgodą na to, że Wielka Brytania będzie musiała pokryć spore wydatki związane z brexitem. W zamian za to miała jednak odzyskać wolność gospodarczą, pełną swobodę polityki migracyjnej i zawierania korzystnych umów handlowych z resztą świata.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację