Potem było bardziej konkretnie. Partia rządząca wniosła projekt uchwały ustanawiającej 11 lipca Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na mieszkańcach II RP. Prace nad tą inicjatywą PiS jednak wstrzymał. Oficjalnie – z powodu bałaganu legislacyjnego.
Ewidentnie Prawo i Sprawiedliwość ma kłopot z polityką historyczną w zakresie stosunków polsko-ukraińskich. W samym PiS ścierają się zresztą różne opinie dotyczące tego, jak rozmawiać z Kijowem o przeszłości. Z tego powodu ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego znalazło się między młotem a kowadłem.
Rodziny ofiar rzezi wołyńskiej i próbujący ugrać coś na ksenofobicznych antyukraińskich nastrojach politycy zarzucają PiS uległość wobec sąsiada. Z kolei liberalne elity III RP – które jeszcze sześć lat temu powstrzymywały się przed krytyką Platformy Obywatelskiej, kiedy ugrupowanie to stawiało na zbliżenie z Moskwą kosztem Kijowa – atakują partię rządzącą za rzekomo konfrontacyjny kurs wobec Ukrainy. W tej sytuacji trudno się PiS dziwić. Formacja ta próbuje się zachowywać roztropnie i za to zbiera cięgi.
Z jednej strony politycy PiS zdają sobie sprawę z tego, że obecność emblematów banderowskich w ukraińskiej przestrzeni publicznej to obraza dla rodzin ofiar zbrodni dokonanych przez UPA i nie można na ten temat milczeć. Stąd słuszne podniesienie tej kwestii w niedawnym, skądinąd pojednawczym, liście parlamentarzystów PiS do Ukraińców.
Z drugiej jednak strony ugrupowanie Kaczyńskiego nie chce, aby spory historyczne przyczyniły się do pogorszenia stosunków polsko-ukraińskich. Zwłaszcza że Polska i Ukraina mają wspólnego potężnego sąsiada, który z niesnasek między Warszawą a Kijowem chętnie by wyciągnął dla siebie jakieś korzyści.