Z tych przepisów wynika, że minister zdrowia nie może po prostu „puścić na żywioł" walczących o publiczne pieniądze placówek. Nie powinien też zmniejszać ich liczby, bo dostęp to nie tylko kwestia ceny, ale i możliwość dotarcia pacjenta. Ogłoszona we wtorek lista szpitali, które decyzją władz znalazły się w sieci, wyeliminuje z systemu stabilnego państwowego finansowania nawet 10 proc. szpitali. Wprowadzając ryczałt dla tych, którzy w sieci są, czyli gwarantując im pieniądze bez konkursów, resort skazuje resztę na wyginięcie. I choć wiceminister Marek Tombarkiewicz zapewnia, że pozostawieni mogą się starać o pieniądze w konkursach ogłaszanych przez oddziały NFZ, to od razu dodaje, że konkursy przeprowadzane będą tylko „w zależności od potrzeb w danym województwie". Co w takim razie stanie się z placówką bez ryczałtu? Upadnie albo zacznie leczyć za pieniądze wysupływane przez pacjentów z własnych kieszeni.

Jasne jest, że resort, szukając pieniędzy, zmniejsza właśnie liczbę szpitali. Czy to poprawi dostęp obywateli do bezpłatnej ochrony zdrowia? Nie. Gdyby pomysł ministerstwa zbliżony był do dawnej koncepcji Zbigniewa Religi i powstałaby sieć placówek rzeczywiście wiodących, które mogą liczyć na specjalne traktowanie – np. po jednej w województwie – być może wpłynęłoby to na podniesienie standardów. Wpisanie z automatu ponad 90 proc. szpitali na specjalną listę i pozostawienie innych na marginesie to tylko okrojenie państwowej służby zdrowia i ograniczenie dostępu obywateli do usług medycznych. ©?