Po jednej stronie frontu jest silny rząd, Ministerstwo Edukacji Narodowej i 16 podległych mu kuratoriów. Po drugiej – blisko 2,5 tys. gmin prowadzących ponad 11,5 tys. szkół podstawowych i 6,3 tys. gimnazjów. W tej wojnie nie chodzi jednak o ponad 3 mln uczniów, ale o głosy ich rodziców i nauczycieli. Na ich zdobycie zostało już tylko 17 miesięcy, jeśli PiS nie przyspieszy terminu wyborów samorządowych. A jeżeli nie odbędą się one 11 listopada przyszłego roku, tylko pół roku wcześniej, to czasu będzie jeszcze mniej.

Regionalni włodarze muszą więc już teraz robić wszystko, by nie zaszkodziło im zamieszanie spowodowane likwidacją gimnazjów i wydłużeniem nauki w szkole podstawowej. Dlatego te gminy, którym narzucona przez kuratoria sieć szkół może zaszkodzić, idą do sądu. Liczą, że ten zrozumie, iż rodzice potrzebują żłobka i przedszkola, a nie dwóch podstawówek, jak chce kurator. Zamiast zwalniać, dają nauczycielom choćby kilka godzin lekcyjnych. Wszystko po to, by niezadowolonych było jak najmniej, a wyborcy widzieli, że choć rząd atakuje władze gmin, one bronią się jak potrafią.

Samorządowcy nie mogą jedną ustawą wywołać rewolucji, więc prowadzą wojnę podjazdową. Jeśli przekonają swoich mieszkańców, by złości i żalu nie wrzucili do urn wyborczych, wygrają.