Mieczysław F. Rakowski stwierdził onegdaj, że „kto ma telewizję, ten ma władzę". Ten wybitny – w swoim mniemaniu – mąż stanu mylił się całkowicie, czego dowiodły losy nie tylko tak zwanej polskiej zjednoczonej partii, tak zwanej robotniczej, ale i kolejnych ekip rządzących. Bo w Polsce „mądrzejsi od telewizora" są nie tylko politycy, którzy nie potrzebują żadnych rad, gdyż sami wszystko wiedzą najlepiej, ale także ich wyborcy, którzy wiedzą jeszcze lepiej.

Działa natomiast prawo odwrotne: kto ma władzę, ten ma telewizję. Aczkolwiek też nie zawsze. Przekonał się o tym rząd AWS. Telewizja publiczna lansowała bowiem kolegów i koleżanki aktualnej większości w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Jest to instytucja tak ważna dla demokracji, że wpisano ją nawet do konstytucji, podobnie jak kiedyś przewodnią rolę tak zwanej polskiej zjednoczonej partii, tak zwanej robotniczej. A pamiętacie państwo jeszcze, jakie to siły polityczne uchwaliły ustawę o radiofonii i telewizji, która Krajową Radę powoływała? A jakie siły polityczne uchwaliły konstytucję, w której zapis o Krajowej Radzie się znalazł? Jak nie pamiętacie, to sobie przypomnijcie. W każdym razie Sienkiewiczowska zasada sprawiedliwości sprawdza się w stu procentach: jak Kalemu ukraść krowa, to jest bardzo zły uczynek...

Może należałoby zatem tak zwaną telewizję publiczną sprywatyzować? Gdy zapytamy „suwerena", czy jest za prywatyzacją telewizji, to oczywiście odpowie, że nie. Ale tylko dlatego, że „suweren" jest przeciwny prywatyzacji w ogóle. I nie ma się co „suwerenowi" dziwić, bo swojej opinii o prywatyzacji nie buduje na wiedzy o funkcjonowaniu prywatnych przedsiębiorstw, lecz o tym, jak prywatyzowano państwowe przedsiębiorstwa w Polsce.

Telewizja prywatna byłaby na pewno lepsza. Ale co zrobić, skoro naród jest przeciwny prywatyzacji? Wystarczy zlikwidować przymusowy podatek nazywany dla zmyłki abonamentem i otworzyć rynek. Programy mógłby sobie nadawać każdy, kto by chciał. Oczywiście za stosowaną opłatą. TVP mogłaby sobie pozostać państwowa. I politycy mogliby sobie w niej przemawiać przez 24 godziny na dobę. Oczywiście tak długo, jak długo wpływów z reklam wystarczyłoby na emisję. Ale ten postulat na pewno nie spodoba się nikomu – nie tylko władzy, ale i opozycji, która z całą pewnością ma nadzieję, że jak odzyska władzę, to odzyska też telewizję.

Autor jest adwokatem, profesorem Uczelni Łazarskiego i szefem rady Warsaw Enterprise Institute