Czyżby nasi rodacy gremialnie poczuli troskę o czyste powietrze i stali się ortodoksyjnymi ekologami? A może postanowili podjąć wyzwanie, rzucone przez premiera Morawieckiego, i pomóc mu zrealizować marzenia o milionie elektryków na naszych drogach? Niestety, nie. Jeśli nawet idea elektromobilności kusi, to jej praktyczne wdrożenie jest wciąż piekielnie drogie. Gdy entuzjastycznie nastawionym respondentom przedstawiono dostępne na rynku modele i ich ceny, zapał osłabł. Do zera.

Powiedzmy sobie szczerze – różnica między nowym samochodem z napędem konwencjonalnym i elektrycznym wciąż jest bardzo duża. I nie zniwelują jej nawet ewentualne dopłaty, o których bardzo delikatnie wspominało Ministerstwo Energii. Tym bardziej że gros Polaków wciąż kupuje auta używane, a imponująco rosnący rynek nowych pojazdów nakręcają firmy. De facto więc ta różnica jest jeszcze większa. Drugim problemem jest wciąż niedostateczna funkcjonalność elektryków, wynikająca z jednej strony z dostępnej pojemności akumulatorów, z drugiej – niedostatków infrastruktury.

W odwodzie pozostaje jeszcze polski narodowy samochód elektryczny, o którym na razie niewiele wiadomo. Spółka ElectroMobility Poland zapowiada, że nabiera on realnych kształtów, a rząd już ponoć szuka miejsca pod budowę fabryki gotowych pojazdów i akumulatorów, ale na razie wciąż brzmi to jak bajka.

Pozostaje się cieszyć, że Polacy, wsiadając do swoich samochodów (średnia wieku według danych CEPiK to ok. 14 lat), przynajmniej myślą o ekologicznych pojazdach. Na razie musi nam to wystarczyć.