Węgierscy dopiero po roku pojęli, że ograniczenie liczby dni handlowych za pomocą zakazu otwierania sklepów w niedzielę sprawia, iż przynajmniej w części maleje ilość sprzedawanych towarów, a w ślad za tym obroty i zyski. Bo handel jest jak system wodociągowy gospodarki, przez który płynie na rynek strumień dóbr konsumpcyjnych. Wszelkie ograniczenia przepływu dóbr przez sklepy zmniejszają efektywność całego systemu.
Na Węgrzech zakaz handlu w niedziele wprowadzono w marcu 2015 r. Gdy wściekli konsumenci zażądali referendum w tej sprawie, a na dodatek okazało się, że restrykcje uderzyły w drobnych kupców, właśnie tych, którym miały pomóc w konkurowaniu z supermarketami, premier Viktor Orbán w kwietniu 2016 r. zakaz wycofał.
W Polsce po ponad dwóch miesiącach obowiązywania restrykcji widać gołym okiem, że powtarzamy scenariusz węgierski, słowem: mamy w Warszawie więcej Budapesztu, jak zapowiadał prezes rządzącej partii. Świadczą o tym co najmniej trzy sygnały.
Po pierwsze, pomimo rosnących apetytów konsumpcyjnych i fenomenalnej koniunktury gospodarczej (5-proc. tempo wzrostu PKB) zaskakująco słabo daje sobie radę handel detaliczny. W kwietniu, w którym na aż cztery niedziele handel miał szlaban, statystycy oszacowali wzrost sprzedaży w porównaniu z tym samym okresem poprzedniego roku na marne 4 proc., przy prognozach sięgających 7,5 proc. Co ciekawe, najsłabiej dają sobie radę niewyspecjalizowane małe sklepy, właśnie te, którym zakaz poprzez eliminację dużych konkurentów miał stworzyć cieplarniane warunki.
Po drugie, pomimo świetnych nastrojów konsumentów załamała się sprzedaż AGD – w tym roku spadła już o 4 proc., przy czym zjazd zamówień zaczął się w poprzedzającym wprowadzenie zakazu lutym. I nic dziwnego, taki sprzęt kupuje się zwykle w weekend, odwiedzając całą rodziną placówki z kilku sieci sprzedaży. Czas, jaki można na to poświęcić, skrócił się o połowę.