Podobnie jest i teraz: właśnie w bliżej nieokreślonych kołach zbliżonych do Ministerstwa Finansów ktoś doznał olśnienia i uznał, że zgłoszony w czasie kampanii wyborczej przez PO projekt zastąpienia PIT jednolitym podatkiem, z którego finansowano by także składki ubezpieczeniowe, to dobry pomysł i może warto go wprowadzić. Dzień później pojawiła się bardziej oficjalna informacja, że w programie konwergencji przewiduje się rozłożenie obiecanej podwyżki kwoty wolnej na kilka lat i rozważa wprowadzenie degresywnej kwoty wolnej. Można ją traktować jako dementi puszczonego dzień wcześniej przecieku o szukaniu przez rząd natchnienia w podatkowej koncepcji PO (ta nie przewidywała żadnej kwoty wolnej) i trudno nie zauważyć, że między pierwszą a drugą informacją pojawiły się niepochlebne opinie prezesa Kaczyńskiego na temat premier Szydło i ministra Szałamachy.
Nie zmienia to faktu, że w obu przypadkach mamy do czynienia z rozpaczliwą próbą rządu wyjścia z pułapki obietnic wyborczych (500+, wzrost kwoty wolnej, obniżenie wieku emerytalnego), znacznie wykraczających poza możliwości finansowe państwa. Projekt PO mógł się wydawać z tego punktu widzenia atrakcyjny, bo dawał pretekst do opóźnienia obiecanych zmian, a także dlatego że przewidywał wzrost stawek podatku dla najbogatszych, a opozycji trudno by było krytykować punkt własnego programu wyborczego. Tak więc dyskurs polityczny kreci się wokół prostych pytań: komu dać, komu zabrać i jak to zrobić, by obdarowani nie zorientowali się, że to, co im jedną ręką dano, drugą im się odbiera. Nie ma tu jakiejkolwiek refleksji ekonomicznej usiłującej odpowiedzieć na pytanie, jaki system podatkowy jest dla gospodarki najlepszy.
Gra o sumie zerowej
Ta intelektualna mizeria ma swe uzasadnienie w samej genezie podatków jako haraczu, do płacenia którego silniejszy zmuszał słabszego. Do dziś wielu obywateli wierzy, że 99 proc. ich podatków politycy przejedli i przepili w restauracji Sowa i Przyjaciele. Dlatego nikt nie lubi podatków, niezależnie od tego, jaki jest system podatkowy, a o koncepcji traktowania podatków jako przynoszącej płatnikowi zaszczyt składki na rzecz dobra wspólnego żaden rozsądny polityk nie odważy się nie tylko powiedzieć, ale nawet pomyśleć. Zamiast tego politycy w kwestii systemu podatkowego wygłaszają kilka tez kanonicznych (lewica, że powinny być sprawiedliwe, liberałowie, że niskie i proste, PiS, że lepiej ściągalne).
W gruncie rzeczy wszyscy politycy jednak wiedzą, że od czasu pojawienia się koncepcji welfare state podatki to przede wszystkim narzędzie redystrybucji dochodu narodowego. Konstruowanie systemu podatkowego postrzega się więc jako grę o sumie zerowej, w której dzięki umiejętnie zawieranym sojuszom część graczy może w większym lub mniejszym stopniu żyć na koszt pozostałych. Jednak nadmierna redystrybucja dochodów bogatych na rzecz biednych jest bardzo groźna dla wzrostu gospodarczego. Na dodatek (czasem na szczęście, czasem niestety) o sile przetargowej decyduje nie tylko liczebność danej grupy interesu, ale także jest zdolność wpływania na opinię publiczną. Dlatego podstawową właściwością realnie istniejących systemów podatkowych jest to, że wyglądają na znacznie bardziej redystrybucyjne, niż w istocie są.
Z tego wynikają dwie dalsze konsekwencje. Pierwsza, że system musi być na tyle skomplikowany, aby trudno było dociec, kto kogo naprawdę „rżnie na kasie". Druga, by system zapewniał ściągalność podatków także z grup może nie najuboższych, ale jednak żyjących niewiele powyżej granicy ubóstwa. Wysokość podatku musi więc być tak określona, by podatnik dożył następnego terminu płatności. Stąd głównym źródłem dochodów we współczesnych systemach podatkowych są podatki wyznaczone jako pewien procent dochodów i wydatków, a nie zasobów.