Przytoczone na wstępie powiedzenie znakomicie ilustruje problemy związane z cyfrowymi technologiami, z jakimi styka się dziś biznes. Fundamentalne na dziś pytanie to: czy pomimo zachowania zasad cyberbezpieczeństwa nasze informacje handlowe, korespondencja z kontrahentami, dane o firmie są chronione przed dostaniem się w obce ręce? Zapewne większość uważa, że tak. Moim zdaniem to błędne przekonanie.
Dowód to ponad 8,7 tys. dokumentów opublikowanych niedawno na portalu WikiLeaks, które hakerzy wykradli z serwerów amerykańskiej CIA. Wśród nich są – co za ironia losu – m.in. instrukcje dla agentów, jak omijać podstawowe elementy bezpieczeństwa przeglądarek internetowych czy programów antywirusowych.
Porażka, którą poniosła najpilniej strzeżona instytucja, to sygnał dla świata, że wchodzimy w nowy etap wojny informacyjnej. To cyberwojna. Podobne ataki, choć nie tak spektakularne, dotknęły też Polskę. Wystarczy przypomnieć włamania na strony polskiego MSZ czy KNF.
Jeśli cyberprzestępcy będą chcieli włamać się do jakiegoś systemu IT, to prędzej czy później może im się udać. Potencjalne ofiary to banki, sieci energetyczne czy telekomunikacyjne, spółki i koncerny. Słowem – cały świat biznesu, nauki i polityki, który przeniósł się już niemal w całości do sieci.
To, że firma ma program antywirusowy i opiekę informatyków, tak naprawdę nie znaczy zbyt wiele. Takie zabezpieczenia można złamać, świadczy o tym właśnie włamanie do CIA. Jak więc się jeszcze bronić? Tu trop podpowiada historia.