W ostatnim czasie pojawiają się głosy, że 2017 będzie rokiem tzw. boomu rekrutacyjnego. Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, należy najpierw prześledzić, co się wydarzyło w 2016 roku, oraz znaleźć czynniki w 2017 roku, które prowadzą do takiej tezy. Otóż niewątpliwie w 2016 roku zaistniały dwa wydarzenia, które spowodowały ruch na rynku pracy.
Pierwsze to program 500+, który dał odpływ z firm kobiet na stanowiskach średnich o przedziale zarobkowym około 3000 złotych brutto, które po przeliczeniu sobie budżetu domowego (koszt opiekunki 1200–1500 zł, żłobek 500–700 zł) zobaczyły, że lepiej na tym wyjdą, gdy zostaną w domu i będą opiekować się swoimi pociechami. Według szacunków to ok. 5 proc. kobiet pracujących.
Drugie to wprowadzenie przez ustawodawcę minimalnego wynagrodzenia w wysokości 12 zł za godzinę na umowę-zlecenie w lipcu 2016 roku, które od stycznia br. wynosi już 13 zł/h z dodatkowym obowiązkiem potwierdzania liczby przepracowanych godzin.
Faktycznie, te dwa zjawiska spowodowały olbrzymi ruch płacowy, zwłaszcza w takich branżach jak usługi ochrony, handel czy budownictwo. Właściciele firm i osoby zarządzające zasobami ludzkimi stanęły przed dylematem, co zrobić, by nie nastąpił odpływ kadry, zwłaszcza specjalistów. W dobie tzw. rynku pracownika lepiej podwyższyć płacę lub wprowadzić odpowiednie programy lojalnościowe dla swoich pracowników (ostatnio bardzo modne są pakiety fitness czy spa), gdy mamy już sprawdzonego pracownika, niż rekrutować nowego, poświęcać czas na rekrutację, szkolenie i przystosowanie do danej organizacji pracy.
Owszem, firmy będą się decydować na rekrutację, ale gdy będzie chodzić o wyższych specjalistów lub o specjalistów fizycznych (np. spawacz czy operator wózka widłowego).