Linia obrony banków sprowadza się do czterech świętych zasad. Po pierwsze – mówimy kredytobiorcy, że widziały gały, co podpisywały. Po drugie – uderzamy w prawników występujących przeciwko bankom, twierdząc, że naciągają biedne frankowe owieczki na prowadzenie spraw nie do wygrania. Po trzecie – gdy już taki frankowicz idzie do sądu, odwołujemy się od każdego wyroku. Po czwarte – nawet jak przegramy przed sądem, bagatelizujemy sprawę, bo to przecież nie Sąd Najwyższy.

Aż tu nagle do Sądu Najwyższego trafia w końcu sprawa, która może dotyczyć tysięcy frankowiczów – ubezpieczenia niskiego wkładu własnego. Kredytobiorca wygrał z Bankiem Millennium, który ma mu zwrócić 60 tys. złotych i nie musi już w przyszłości płacić takiego ubezpieczenia. Sądy orzekły, że takie postanowienie rażąco narusza interesy kredytobiorców, bo – mówiąc najprościej – nic w zamian nie dostają. Bank odwołał się do Sądu Najwyższego, po czym... tuż przed rozprawą wycofał swoją skargę kasacyjną! To zadziwiające – wszak jak walczyć, to do końca. Bank odpowiada nam krótko, że korzysta z przysługującego mu prawa.

Niewątpliwie. A może jednak chodzi o to, że lepiej przegrać w niższej instancji niż przed Sądem Najwyższym? Bo właśnie tego bata banki boją się najbardziej. Wyroku SN nie da się bagatelizować i wiadomo, że wszystkie inne sądy się nań powołają.

Machina ruszyła na dobre i z pewnością nie da się jej już zatrzymać. Coraz więcej podobnych spraw będzie trafiać również do Sądu Najwyższego. To dobrze, bo będzie służyło ujednolicaniu orzecznictwa w sprawach kredytowych.

Jest się o co bić – w sądzie można wygrać więcej niż byle ustawą frankową.