Jest wreszcie finał tej sprawy – warszawski Sąd Okręgowy orzekł w poniedziałek, że picie piwa nad Wisłą nie jest wykroczeniem, więc policja nie ma prawa nakładać za to mandatu.

To kuriozalna historia, która przypomina mi unijne absurdy stanowiące, że marchewka to owoc, a ślimak to ryba. Tu trzeba było udowodnić, że nadrzeczny bulwar (a w zasadzie – schodki, na których zwykle siedzą ludzie) to nie ulica. Sprawa musiała obić się aż o Sąd Najwyższy, by uznać oczywistą prawdę, że ludzie mają prawo robić to, czego prawo im wyraźnie nie zabrania. Podczas gdy w przypadku organów władzy jest dokładnie odwrotnie – wolno im tylko to, na co im prawo wyraźnie zezwala.

I jeszcze jedno – skoro w naszym prawnym matriksie mamy różne definicje ulicy, to trzeba brać pod uwagę tę korzystniejszą dla potencjalnego sprawcy wykroczenia.

Jednak ta sprawa wcale nie musiała skończyć się sukcesem. Bo nie każdemu chce się iść do sądu „dla zasady" – bo przecież nie z powodu 50 złotych mandatu. W grę wchodzą nie tylko racje prawne, ale też to, czy miasto jest przyjazne dla swoich mieszkańców.

W przeciwieństwie do Paryża czy czeskiej Pragi Warszawa była przez lata odwrócona od rzeki. Gdy w końcu, pomału zaczęło tam tętnić życie, trzeba udowadniać, że bulwar to nie ulica. I że nie każdy, kto na nim siedzi, jest menelem. ©?