Niezależnie od tego, czy obie sprawy są powiązane czy nie, przypomniały nam tuż przed rocznicowym szczytem UE, że u jej wschodnich granic leży Ukraina. Już powoli się przyzwyczajaliśmy, że część ukraińskiego terytorium wciąż kontrolują prorosyjscy separatyści, a Krym jest okupowany przez Rosję. Porozumienia mińskie w sprawie zakończenia konfliktu w Donbasie co prawda nie są wprowadzane w życie, ale wielkiej wojny z dziesiątkami ofiar cywilnych nie ma, więc też nie ma zainteresowania zachodniej opinii publicznej. Moskwa złamała zasadę nienaruszalności granic, ale cóż można jej zrobić? Nic! Lada moment więc trzeba, jak sugeruje wielu europejskich polityków, znieść sankcje i wrócić do normalnych stosunków z Rosją, ściskać dłonie, wznosić toasty i handlować, handlować, handlować.

Dwa lata temu byłem w Charkowie, niedaleko którego wczoraj wybuchł magazyn amunicji. Usłyszałem tam od czołowej dziennikarki: – Ukraińscy patrioci pocieszają się, że prozachodnie pozostaną na zawsze miejscowości, w których padły pomniki Lenina. To naiwność. U nas Lenina już nie ma, ale pozostali ludzie, którzy w 2014 roku ogłaszali powstanie separatystycznej Charkowskiej Republiki Ludowej.

Oba czwartkowe wydarzenia pokazują, że konflikt nie musi się ograniczać do Donbasu i Krymu. Czy ogarnie też Charków, drugie co do wielkości miasto Ukrainy, leżące ledwie 40 km od rosyjskiej granicy? Nie wiadomo, ale Rosja może bez problemu rozpalić nowe ognisko, zresztą dotyczy to nie tylko Ukrainy. Imperialne cele Moskwy się nie zmieniły, nawet więcej – nie zrezygnowała z niczego, co zdobyła, napadając na sąsiada. Nie można dać się zwieść pozorom ciszy na froncie.