Niektóre wyszły jej na dobre, a niektóre, jak choćby reforma podręcznikowa z 2014 roku, mogą się okazać katastrofalne w skutkach. Obecny moment to ostatnia chwila na wprowadzenie naprawdę rozsądnych zmian.
Najczęściej negatywnie oceniam wszelkie spontaniczne, nieprzemyślane, a co za tym idzie niebezpieczne propozycje reform. Przerażają mnie zmiany aplikowane na hurra, często pod wpływem impulsu lub dla zaspokojenia bieżących politycznych potrzeb. Podobne wrażenie odniosłem, kiedy wprowadzano gimnazja. Czy to było konieczne? Pomysł miał tyle samo zwolenników co przeciwników. Jednak po jakimś czasie wszyscy się do nich przyzwyczaili i nie wzbudzały już sensacji. Zapowiadał się spokojny okres dla polskiej szkoły. Czas, który można poświęcić na ciężką pedagogiczną pracę. Dla dobra młodzieży i społeczeństwa.
Niestety, iskierka reformatorskiego zacięcia nie zgasła do końca w urzędniczych głowach. Potrzeba zmian narastała, doprowadzając do erupcji różnych drobnych, lecz często bardzo uciążliwych pomysłów. Przykładem niech będą zawirowania powstałe poprzez ciągłe zmiany w podstawie programowej, powszechnie występujące na przestrzeni ostatnich lat. Radosna twórczość decydentów powodowała nerwowość u rodziców, którzy co roku musieli wydawać spore kwoty na nowe podręczniki dla swoich pociech. Ponieważ każda zmiana w podstawie programowej pociągała za sobą korekty w podręcznikach. Doszło do tego, że nikt nie wiedział, z czego oraz czego w danym roku będzie się uczyć jego dziecko. Ministerstwo sypało konceptami jak z rękawa, a w szkołach wrzało.
Na szczęście dzięki niezależnym mediom do ministerialnych uszu doszły echa tej wrzawy. W polskiej szkole źle się dzieje – rozniosło się po resortowych korytarzach. A skoro źle się dzieje, to trzeba działać. Reformować znaczy się. I to szybko! Powołany naprędce sztab kryzysowy całą winę zwalił na wydawców edukacyjnych. To stara i sprawdzona metoda, komuniści zawsze wskazywali na spekulantów, kiedy w gospodarce zaczynały się perturbacje. Kiedy miano już winnego, postanowiono w trybie pilnym wprowadzać zmiany ratujące sytuację. Zastosowane środki odniosły podobny skutek, co pamiętna, zwycięska batalia jednego premiera z dopalaczami. Sklepy z dopalaczami zniknęły z naszych ulic, a liczba zatruć spowodowanych ich używaniem wzrosła. Ot paradoks.
Rozwiązaniem zaserwowanym przez MEN było wprowadzenie jednego rządowego podręcznika dla części klas. Koncepcja skądinąd słuszna. Państwo wzięło na swoje barki koszty związane z finansowaniem książek, rodzice odetchnęli, urzędnicy zresztą też – w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nieco gorzej za to poczuli się wystawieni do wiatru wydawcy podręczników i księgarze. Kilka firm upadło, ktoś stracił pracę. Nieważne. Ważne, że mieliśmy kolejny medialny sukces. Tymczasem rządowy podręcznik niczym radziecka bomba fosforowa zatopiona na dnie Bałtyku rozsiewa swoje toksyczne opary. Krytykują go recenzenci, że jest źle napisany, że ciężko się z niego uczyć, że zaniża poziom, a w konsekwencji dzieli uczniów na lepszych i gorszych. Dlaczego? A dlatego że jest skierowany do średniaków. Nie pozwala uczniom zdolniejszym na rozwój.