Równocześnie jednak przyznała, że Kaczyńskiego osobiście lubi i uważa go za najinteligentniejszego polityka współczesnej Polski. Cóż, Kaczyński – podobnie jak każdy ponadprzeciętnie inteligentny człowiek – ma pewną cechę, która być może dobrze sprawdza się u naukowców czy ludzi kultury, ale nie zawsze u polityków. Intelektualna dominacja nad własnym otoczeniem, bo o tym myślę, prowadzi do pokusy samotnego działania bez oglądania się na innych, a w konsekwencji do otaczania się ludźmi niezdolnymi do twórczej dyskusji, za to bardzo dbającymi o własny partykularny interes. Wśród ludzi prezesa nie ma zbyt wielu osób – jeśli nie wybitnych, bo o takich w ogóle trudno – to przynajmniej samodzielnych intelektualnie. Główną wartością, przesądzającą o doborze współpracowników, stała się zatem lojalność.

To skądinąd zrozumiałe, szczególnie że rząd i jego otoczenie są celem nieustającej kanonady ze strony dotychczasowych elit. Jednak, aby naprawdę zmienić Polskę, nie wystarczy okopać się przy pomocy zaufanych osób. Trzeba czegoś więcej – zarażenia ludzi porywającą wizją przemian, a do tego tylko ci zaufani nie wystarczą. Potrzebna jest jeszcze burza mózgów. Co jednak uczynić, jeśli tych mózgów nie udało się zaprząc do programu przebudowy państwa?

Takim ośrodkiem skupiającym różne intelektualne prądy miał być prezydent. Jednak ciągle nie doczekaliśmy się z jego strony strategicznej wizji, która mogłaby stać się przedmiotem publicznej debaty. Przeciwnie, pojawiają się złe sygnały, takie choćby jak odejście Ryszarda Bugaja z Narodowej Rady Rozwoju. Nie sądzę, aby obóz rządzący mógł sobie pozwalać na tego rodzaju straty.

Środowisk wyczekujących zmian jest – jak pokazały wybory – naprawdę dużo. Różnią się być może między sobą co do obrania najlepszej drogi, ale wszystkim im przyświeca ten sam cel: Polska wolna od patologii. Należy tych ludzi wciągnąć do wspólnej debaty, dać im szansę działania. Obawiam się jednak, że opór ze strony lojalnych, ale mniej wyrafinowanych współpracowników obozu rządowego jest zbyt silny. Przykro to mówić, ale władza aparatu partyjnego jest na rękę wyłącznie odsuniętemu od przywilejów dawnemu establishmentowi. „Obrońcy demokracji" nie mają do zaproponowania kompletnie nic poza jałowym sprzeciwem wobec PiS. A przecież różnica między PiS a obrońcami starego porządku miała polegać właśnie na tym, że nowe rządy miały przynieść nową jakość, dobrą zmianę. Tyle że okopując się samotnie w jednym miejscu, nie da się rozpocząć ofensywy. Potrzebne są posiłki. Jeśli więc nie chcecie powrotu do przeszłości, ruszcie wreszcie do przodu.