Problem kredytów walutowych, szczególnie frankowych, jest od połowy stycznia ubiegłego roku jedną z najżywiej dyskutowanych kwestii ekonomicznych. Kulminacja dyskusji przypadła na okres ubiegłorocznych kampanii wyborczych, co jest zrozumiałe, zważywszy na to, że liczba tzw. frankowiczów wynosi dobrze ponad pół miliona, co daje całkiem pokaźny elektorat, którego żaden kandydat ani żadna partia nie mogła zignorować. Szczególnie korzystne propozycje ulżenia ciężkiej doli frankowiczów zgłaszał kandydat na prezydenta, a dziś prezydent, Andrzej Duda. W swoich wypowiedziach podkreślał, że całkowita odpowiedzialność za kredyty frankowe spada na banki i to one powinny ponieść pełne konsekwencje rozwiązania problemu. W nieco bardziej technicznym języku oznacza to przewalutowanie kredytów według kursu z dnia ich zaciągnięcia.
Po wyborach parlamentarnych kredyty walutowe zniknęły z publicznej debaty i można było przypuszczać, że problem umrze naturalną śmiercią. Tak się jednak nie stało, głównie za sprawą prezydenta, który, pomny swych obietnic wyborczych, zgłosił propozycję jego rozwiązania. Celem tego artykułu nie jest jednak analiza propozycji prezydenta, która wymagałaby szczegółowej technicznej dyskusji, dlatego też odniosę się pokrótce jedynie do dwóch kwestii związanych z tym projektem. Pierwsza dotyczy zawartego w propozycjach Kancelarii Prezydenta określenia „kurs sprawiedliwy", które dla wielu ekonomistów brzmi tajemniczo, co wydaje się niezrozumiałe. Jeżeli przyjmiemy, że kurs jest w istocie ceną waluty zagranicznej wyrażoną w jednostkach waluty krajowej, to pojęcie kursu sprawiedliwego nie powinno być obce. Wszak przez mniej więcej tysiąc lat, od św. Augustyna do św. Tomasza z Akwinu, a nawet nieco dłużej, ojcowie Kościoła oraz liczny zastęp uczonych mnichów zajmowali się niemal wyłącznie dwoma kwestiami ekonomicznymi: sprawiedliwą ceną oraz, bezpośrednio łącząca się z kredytami frankowymi, lichwą. Warto przy tym przypomnieć, że średniowieczne prawo o lichwie nie odnosiło się wcale do łupienia kredytobiorców za pomocą wysokich odsetek; miano lichwy przysługiwało wszelkim odsetkom, nie tylko wysokim. Wydaje się zatem, że prezydenccy urzędnicy, wprowadzając terminologię kursu sprawiedliwego, czerpali z bogatego dorobku średniowiecznej nauki Kościoła, co zresztą nie powinno dziwić.
Druga kwestia dotyczy trybu prac nad ustawą. Na konferencji prezentującej proponowane rozwiązania dowiedzieliśmy się, że przedstawiane projekty nie były analizowane pod kątem ich prawdopodobnych skutków finansowych. Trzeba stwierdzić, że minister Łopiński wykazał się sporą dozą rozbrajającej beztroski, przedstawiając publicznie poważny projekt i nie podejmując próby oszacowania jego finansowych skutków. Kancelaria Prezydenta prezentuje projekt, który może pociągnąć za sobą skutki finansowe od kilkunastu do kilkudziesięciu miliardów złotych, przez co może zagrozić stabilności systemu bankowego, nie zadając sobie trudu przynajmniej orientacyjnego ich oszacowania. To brzmi jak żart. Chociaż to nie jest już może tak zaskakujące, nie podjęto także próby konsultacji projektu z bankami. Jak szczerze i z ujmującym uśmiechem stwierdził rzecznik prezydenta Marek Magierowski, projektu nie konsultowano z bankami, gdyż był on skierowany do frankowiczów, więc przedstawienie go bankom uznano za zbędne. Można zatem zapytać, dlaczego przygotowano tak skomplikowany projekt, zamiast wypełnić zobowiązanie prezydenta z kampanii wyborczej o obciążeniu banków pełnymi kosztami przewalutowania. Sprawa byłaby jasna i znacznie prostsza, a i sama ustawa mogłaby się składać z jednego artykułu.
Kto za to odpowiada?
Powyższe uwagi nie dotyczą jednak zasadniczej kwestii poruszanej w tym artykule – zasadnicza kwestia dotyczy odpowiedzialności za powstanie problemu. Rządzący dziś twierdzą, że wyłączną odpowiedzialność ponoszą banki. Czy jednak tak jest w rzeczywistości? Jeżeli nawet przyjmiemy, że banki ponoszą główną część tej odpowiedzialności, to musieli przecież być jacyś kredytobiorcy, którzy te kredyty zaciągali, co na razie w naszym kraju obowiązkowe nie jest. Pomijając jednak kredytobiorców, musimy postawić pytanie, jak w tej sytuacji zachowało się państwo, a nieco bardziej precyzyjnie, jak zachowali się ci, którzy w okresie narastania problemu kredytów walutowych sprawowali władzę. To oznacza konieczność sięgnięcia pamięcią wstecz do początków okresu, kiedy problem kredytów frankowych się rodził.
Początek transformacji systemowej w Polsce był okresem wysokiej inflacji i jednym z najważniejszych zadań było jej sprowadzenie do nieszkodliwego ekonomicznie poziomu. Cel ten oraz warunki, w jakich był realizowany, wymagał określonej polityki pieniężnej, czyli utrzymywania relatywnie wysokich nominalnych i realnych stóp procentowych. Nominalne stopy procentowe sięgające 30 proc. w praktyce uniemożliwiały zaciąganie długoterminowych kredytów na zakup mieszkań i domów. Do końca ubiegłego wieku kredyty hipoteczne właściwie nie występowały w naszym kraju. Po 2000 roku sytuacja uległa korzystnej zmianie; stopy procentowe spadły, co pozwoliło także na rozwój akcji kredytowej banków skierowanej do gospodarstw domowych, głównie kredytów hipotecznych.