MSZ. Bilans po Witoldzie Waszczykowskim

„Kończ Waszcz, wstydu oszczędź”. Od co najmniej roku, na korytarzach Ministerstwa Spraw Zagranicznych powtarzali tę frazę zarówno beneficjenci jak i ofiary „dobrej zmiany” w resorcie.

Aktualizacja: 09.01.2018 16:31 Publikacja: 09.01.2018 14:51

MSZ. Bilans po Witoldzie Waszczykowskim

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Zgodna opinia ekspertów i zwykłych obserwatorów polskiej polityki zagranicznej była dla Witolda Waszczykowskiego miażdżąca – polityka, którą firmował i prowadził, okazała się porażką. I to we wszystkich aspektach: makropolitycznym, technologii dyplomatycznej, organizacyjnym i personalnym. A punkt startowy miał przecież Witold Waszczykowski wyjątkowo dogodny.

Obejmując MSZ jesienią 2015 roku przychodził na Aleję Szucha po niezbyt aktywnym, dyplomatycznie mówiąc, ministrowaniu Grzegorza Schetyny. Poprzednik Waszczykowskiego był skupiony na polityce partyjnej i kampanii wyborczej. Nie miał ani serca, ani entuzjazmu do zajmowania się dyplomacją. W Gmachu (jak powszechnie mówi się na Szucha o centrali Ministerstwa) oczekiwano więc przyjścia Waszczykowskiego, który przeszedł wszystkie szczeble emeszetowskiej kariery z pewną nadzieją, na ożywienie resortu, na wprowadzenie nowych idei, na to, że być może będzie trudniej, ale ciekawiej.

Bardzo szybko okazało się, że były to nadziej płonne. Pierwsze miesiące ministrowania Waszczykowski poświęcił na walkę z cieniem Radka Sikorskiego. Postanowił nie tylko zwolnić tych wszystkich, którzy mu się z Sikorskim kojarzyli, ale przede wszystkim zostać Sikorskim 2.0. Początki kierowania MSZ to chorobliwa nadaktywności ministra w mediach i próby aplikowania opinii międzynarodowej wątpliwej jakości bon motów (ze słynnymi cyklistami i wegetarianami na czele). Krótko mówiąc nie mając wdzięku, finezji a przede wszystkim osobistego zakorzenienia w elitach Zachodu, chciał zostać nowym Radkiem Sikorskim. Efektem stało się ośmieszenie ministra, które już wówczas powinno skutkować dymisją, gdyż minister poważnego państwa nie może być obiektem żartów w całej światowej dyplomacji. A sam pamiętam, jak podczas organizowanego w Armenii przejazdu dyplomatów na rowerach przez stolicę, wysłuchiwałem dowcipów w stylu: „on nie może brać udziału, bo jego rząd zwalcza cyklistów”. Wbrew pozorom nie było to przyjemne, gdyż ambasador świeci zawsze światłem odbitym – jego pozycja jest pochodną pozycji kraju, a nasza zaczynała być po prostu śmieszna.

Szczególnie, że do serii wpadek dołączyła polityka godnościowa. I, żeby nie było wątpliwości, trzymanie wysoko głowy jest jak najbardziej potrzebne w dyplomacji. Ale „wzdęcie” godnościowe, objawiające się na przykład lekceważeniem mniejszych krajów, i pokazywanie przez ministra, iż on rozmawia (a częściej próbuje) z mocarstwami a mali mają poczekać, w połączeniu ze wspomnianą wcześniej śmiesznością, stanowiło zabójczy koktajl.

Paradoksalnie plusem wczesnej fazy rządów Waszczykowskiego w MSZ okazała się polityka personalna. W odróżnieniu od sporej części swojego zaplecza politycznego miał on świadomość, że totalna rewolucja personalna w przededniu szczytu NATO może skończyć się fatalnie. Wydając gromkie okrzyki o czystce spowalniał ją zarówno w centrali jak na placówkach. Zmienił też niefortunną politykę poprzedników, zamykania kolejnych ambasad i konsulatów.

Wpadki nie byłyby podstawowym problemem ministra Waszczykowskiego gdyby nie fakt, że w rządzie PiS miał on status „fachowca”. Pozycja polityczna ministra była od początku słaba, a po serii wizerunkowych wpadek stała się po prostu żadna. Z jednej strony „jastrzębie” donosiły na Nowogrodzką o hodowaniu „złogów” a z drugiej strony było oczywiste, że nie chronił zagranicznego wizerunku rządu tylko go dodatkowo osłabiał. Nie mając bezpośredniego kontaktu z „czynnikiem decydującym” ani z Pałacem Prezydenckim już po kilku miesiącach w MSZ był dyżurnym kandydatem do „zrekonstruowania”. Ze wszystkich stron suflowano mu kandydatów na stanowiska w resorcie (z tak znakomitym efektem jak nasz obecny ambasador w Berlinie), ogryzano budżet, a przede wszystkim prowadzono własną politykę.

Wbrew pozorom szef dyplomacji prowadzi jedynie ułamek prawdziwej polityki zagranicznej państwa. Dużo więcej do powiedzenia mają ministrowie resortowi i przede wszystkim szef rządu. To oni podejmują decyzje w Brukseli, w gospodarce czy w zakresie wymiany kulturalnej. Jeżeli szef MSZ jest politycznie słaby to nie ma możliwości by egzekwować swoją rolę koordynacyjną w dziedzinie spraw zagranicznych. Staje się rzecznikiem rządu do spraw zagranicznych.

Po szczycie NATO i warszawskiej wizycie Donalda Trumpa Waszczykowski przestał udawać Sikorskiego bis i zajął się lekturą oficjalnych i nieoficjalnych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Po to, aby natychmiast powtórzyć to samo tylko jeszcze mocniej, albo postarać się wybiec przed szereg i obrazić prawdziwych oraz domniemanych przeciwników rządów PiS. Przyspieszyły również zmiany personalne. Tyle, że prowadzone one były także bez ładu i składu. Zamiast planu działania istotny był wewnątrzpartyjny PR. Zasadą przy wymianie ambasadorów jest wcześniejsza zapowiedź zmiany szefa placówki, możliwość przygotowania gruntu dla następcy i nie pozostawianie wakatów przez długie miesiące. Tymczasem rozpaczliwe ratowanie stołka plus konflikty z innymi ośrodkami władzy prowadziły do tego, że najważniejsze ambasady były nie obsadzane, a kandydaci, kiedy ich w końcu z łapanki znaleziono, w znacznej części niezbyt profesjonalni. W opinii osób, które mają okazję regularnie czytać korespondencję od ambasadorów „dobrej zmiany”, jest ona (z pojedynczymi wyjątkami) mniej niż słaba. Szefowie placówek zajmują się kontaktami z Polonią, wysyłaniem sprostowań do gazet etc. Tymczasem jest to zadanie dla ich pracowników. Ambasador jest od utrzymywania kontaktów z elitą polityczną kraju urzędowania. Polska sama pozbawia się oczu i uszu, wiedzę o sytuacji w państwach partnerskich czerpiąc ze źródeł wtórnych, albo nie mając jej wcale. A to już jest zakres odpowiedzialności ministra Waszczykowskiego.

Bilans jego rządów w MSZ jest zły. Projekt ustawy o służbie zagranicznej pozbawia ministra resztek władzy, w polityce międzynarodowej Polski rządzi przypadek i wypadkowa interesów poszczególnych resortów prowadzących działania kompletnie nie skoordynowane, zmiany personalne w ogromnej większości są zmianami na gorsze. Kadra dyplomatyczna niższego szczebla jest zastraszana a wyższego nader często traktowana w sposób poniżający. Aksjomatem oficjalnie głoszonym stało się stwierdzenie, że ponadpartyjna zgoda w zakresie celów zagranicznych państwa jest czymś złym. A cele te nie zostały sformułowane i podlegają (przykładem kwestia uchodźców) wyłącznie bieżącej taktyce podporządkowanej polityce wewnętrznej.

Minister Waszczykowski też to wie. Bo trzecia faza jego rządów w MSZ, kiedy zorientował się, że raczej nie ucieknie spod rekonstrukcyjnej gilotyny, charakteryzuje się ograniczeniem ośmieszającej aktywności medialnej i publikacją kilku tekstów (jak choćby artykuł w „Rzeczpospolitej” o relacjach z Ukrainą) godnych dyplomaty.

W większości państw Zachodu minister spraw zagranicznych ma formalną (np. w Niemczech) czy faktyczną rangę wicepremiera. Jest zawodnikiem najcięższej wagi politycznej. W Polsce taką pozycję wypracował sobie chyba jedynie Bronisław Geremek. Ale żaden z ministrów nie doprowadził do takiej degradacji swojej roli jak udało się to Witoldowi Waszczykowskiemu. Tymczasem, Polska nie jest mocarstwem, tylko one bowiem mają przywilej podporządkowywania polityki zagranicznej interesom wewnętrznym. Rozsądna i skoordynowana polityka zagraniczna jest wręcz warunkiem naszego przetrwania na mapie Europy jako liczącego się państwa. Pozycja międzynarodowa Polski to zarówno warunek naszego bezpieczeństwa militarnego jak i powodzenia gospodarczego. Autodegradacja do II ligi, bezrefleksyjne odgrzewanie podziału Europy na Wschód i Zachód, a przede wszystkim brak strategii zagranicznej państwa jest prostą drogą prowadzącą do zmarnowania niebywałej koniunktury historycznej jaka otworzyła się przed Polską w początku XXI wieku.

Kierowanie polityką zagraniczną Polski to zadanie skrajnie trudne. Używając ulubionej metafory dyplomatów, rozmiar kapelusza okazał się o kilka numerów za duży na ministra Waszczykowskiego.

Autor jest dyplomatą, byłym ambasadorem Polski w Rydze i w Erywaniu.

Publicystyka
Maciej Strzembosz: Kto wygrał, kto przegrał wybory samorządowe
Publicystyka
Michał Szułdrzyński: Jarosław Kaczyński izraelskiego ambasadora wyrzuca, czyli jak z rowerami na Placu Czerwonym
Publicystyka
Nizinkiewicz: Tusk przepowiada straszną przyszłość. Niestety, może mieć rację
Publicystyka
Flieger: Historia to nie prowokacja
Publicystyka
Kubin: Europejski Zielony Ład, czyli triumf idei nad politycznymi realiami