Przyznanie jej Międzynarodowej Kampanii na rzecz Likwidacji Broni Nuklearnej (angielski skrót ICAN) jest jednak typowym nudnym pokojowonoblowskim kompromisem.

ICAN nie ma twarzy, co nie tylko na rynku idei utrudnia promocję. Jest zbiorem wielu organizacji, wspieranych przez politycznych celebrytów emerytów. A siedzibę ma w Genewie, co mimo młodego wieku liderów centrali ICAN kojarzy się z niedostępnością starego bogatego świata Zachodu.

Cel wyrażony w nazwie: likwidacja broni nuklearnej jest w sumie szlachetny i zgodny z ideą twórcy nagrody - Alfreda Nobla. Ale ma jedną wadę, szczególnie widoczną dzisiaj - w czasach Kima. Barwne akcje trzydziestokilkulatków z bogatego Zachodu mają szansę odnieść, niewielki zresztą, skutek na tym właśnie Zachodzie. Wyborcy i aktywiści mogą wymusić na prezydencie Ameryki czy Francji redukcję arsenału nuklearnego.

Ale nie wymuszą niczego na przywódcy Korei Północnej, dla którego śmiercionośna broń, w tym atomowa, jest warunkiem przetrwania. On jej nie odda, bo wie, że ci, co zrezygnowali z prac nad bronią wzbudzającą przerażenie bogatych społeczeństw Zachodu, stracili życie, a ich kraje pogrążyły się w chaosie. Tak jak było z Saddamem Husajnem i Irakiem oraz Muammarem Kaddafim i Libią. A już na pewno nie odda jej pod wpływem ICAN. I jej sympatycznie naiwnej działalności. Zachód ma broń atomową w celach odstraszających. Przed Kimem i jemu podobnym.