Nie mam zamiaru spekulować o czym przez dwie i pół godziny debatowali prezydent z prezesem partii rządzącej. Nie wiem czy rację ma Mazurek, która zapewnia, że rozmawiali wyłącznie o reformie sądownictwa, czy „Fakt”, który informuje, że prezydent przekazał prezesowi, iż nie wszyscy ministrowie „dobrej zmiany” są dobrzy. Co więcej – moim zdaniem w tym momencie jest to sprawa drugorzędna.
Dla mnie najważniejsze jest to, że prezydent wreszcie wystąpił w roli, jaką przewidzieli dla niego twórcy polskiego ustroju. Gdyby bowiem – jak było dotychczas w czasie tej prezydentury – rolą prezydenta było wyłącznie parafowanie wszystkiego co podsunie mu rząd, wówczas prezydenta powinno wyłaniać Zgromadzenie Narodowe, czyli aktualna większość parlamentarna, która wskazywałaby notariusza dla swoich posunięć. Taka praktyka nie jest obca demokracjom – w ten sposób prezydenta wybierają chociażby Niemcy.
Skoro jednak polska konstytucja daje prezydentowi mandat pochodzący z wyborów powszechnych, to znaczy, że od osoby piastującej urząd głowy państwa wymagamy więcej. Prezydent – na równi z rządem – jest organem władzy wykonawczej, a jednocześnie pozostaje od większości parlamentarnej, stojącej za tą władzą, w dużej mierze niezależny. Nie można go zdymisjonować. Nie można go zastąpić. Prezydent ma komfort wzbijania się poza grę partyjnych interesów i spoglądania na wszystko co się dzieje z bezpiecznego dystansu Pałacu Prezydenckiego. I może oczywiście skupić się na żyrandolach w Pałacu i dbaniu o to, aby nie porosły kurzem. Ale miliony głosów, dzięki którym pod tymi żyrandolami zasiada, są zobowiązaniem, by zajmował się również sprawami państwa.
Instytucja prezydenta w Polsce odgrywa kluczową rolę w systemie podziału władzy. Istotą owego podziału jest to, by żadna z instytucji nie uzyskała władzy absolutnej. Bo – jak słusznie zauważył John Acton – każda władza deprawuje, ale władza absolutna deprawuje w sposób absolutny. Teoretycznie hamulcem dla zmierzającej ku takiej absolutnej deprawacji władzy wykonawczej powinna być władza sądownicza – ale, jak pokazały doświadczenia ostatnich miesięcy, w warunkach stosunkowo młodej demokracji władzę sądowniczą można sprawnie podporządkować rządowi. Sędziom brakuje bowiem mandatu społecznego uprawniającego ich do krzyczenia: „non possumus” w imieniu narodu, ponieważ naród ich nie wybiera. Naród wybiera jednak prezydenta – i to on ma być ostatnim zaworem bezpieczeństwa przed wszechwładzą zwycięskiej w wyborach opcji politycznej.
PiS nie ma władzy absolutnej – ale dziarsko po nią zmierza. Fundamentalne zmiany wprowadzane są na zasadzie dekretów pisanych na Nowogrodzkiej – a dyskusja na temat ich słuszności ogranicza się do wykrzyczenia przeciwnikom, że oni już byli i mieli swoją szansę. Tak, większość parlamentarna ma prawo kształtować państwo po swojemu – ale demokracja wymaga tego, aby słuchać przy tym wszystkich tych, którzy owej większości nie popierają. Gdyby bowiem najskuteczniejszą formą rządów w państwie było bezwzględne podporządkowywanie się władzy – światem rządziłby Czyngis Chan.