Przodowała w Europie w naciskach na nakładanie sankcji na reżim w Mińsku za prześladowania opozycji, a potem wyciągnęła rękę do dyktatora, i to tuż przed wyborami, które skończyły się wsadzeniem do więzień jego kontrkandydatów.
Efekt był zawsze podobny – nic nie ugraliśmy, bo to Łukaszenko dyktował reguły. Za każdym razem okazywało się, że czarował chęcią otwarcia na Zachód, po to by wymóc coś na Moskwie. Skutecznie...
Nie znaczy to, że nie trzeba było próbować. Tym bardziej zaś warto teraz, bo sytuacja geopolityczna od czasów, gdy podejmowaliśmy nieskuteczne próby, całkowicie się zmieniła.
Agresja Rosji na sąsiedniej Ukrainie postawiła pod znakiem zapytania politykę wschodnią Polski i Unii Europejskiej. Przede wszystkim pokazała, że na postradzieckim terenie nie ma wielkich zmian bez wywołania wojny, a stabilizacja jest tym, co zachodnie społeczeństwa cenią sobie najbardziej. Zachód inaczej postrzega teraz dyktatorów: dotyczy to zarówno tych wyjątkowo brutalnych, jak egipski przywódca Sisi, jak i tych łagodniejszych, jak Łukaszenko.
Czy w tych nowych warunkach należy mocniej niż kiedyś wierzyć w otwarcie Białorusi na Zachód? Na pewno nie należy mieć strategicznych złudzeń. Białoruś nie stanie się częścią Zachodu, jest trwale związana polityczno-militarnym sojuszem z Moskwą. Nigdy nie stanie się częścią organizacji wyznających zachodnie wartości – UE i NATO. Ale może się poważniej związać gospodarczo z Zachodem, otworzyć granice, wpuścić inwestorów i wielu turystów. I daje sygnały, że to właśnie chce zrobić. To już jest coś. Zwiększa szansę na to, że jeden z naszych sąsiadów będzie nadal spokojny i stabilny.