Wzbudziły nadzieję tych, których nie stać na kredyt, stojących w kolejce po lokale komunalne: "wreszcie państwo zapewni nam dach nad głową". Spowodowały złość u tych, którzy właśnie zadłużyli się na 20-30 lat: "dlaczego ktoś ma dostać coś, na co inny ciężko pracuje". I zasiały niepokój w biznesie deweloperskim: "po co wzbudzać nadzieję, że jak się poczeka, to się dostanie za darmo - to psuje interesy".
Nowy rząd zaprezentował całkiem nowe podejście do mieszkaniówki w stosunku do tego, co oferowali poprzednicy: zamiast promocji własności (np. poprzez kredyty z dopłatami czy ulgi), dał komunikat: lepiej zostać najemcą taniego państwowego mieszkania niż brać kredyt do emerytury. Od razu pojawiały się populistyczne hasła, popierające rewolucyjną zmianę: "dobrze tak deweloperom i banksterom, nie kupujcie".
Przez prawie rok od obietnic w mieszkaniówce nie wydarzyło się jednak wiele. Wiadomo było tylko tyle, że rząd kończy z dopłatami do kredytów, więc ta informacja napędzała i napędza klientów deweloperom. Dopiero przed dwoma tygodniami przedstawiciele rządu wyjechali w Polskę i ogłosili, że w 17 miastach podpisują umowy na budowę mieszkań w ramach Mieszkania+.
Dziś Bank Gospodarstwa Krajowego ogłosił, że rząd ma już 100 hektarów gruntów pod budowę lokali na wynajem w ramach Mieszkania +. Zostały zawarte umowy z kolejnymi gminami. W sumie tereny pod państwowe osiedla przekazało 30 gmin i Agencja Mienia Wojskowego, która zresztą ma nadzieję, że dostanie w zamian kwatery dla swoich żołnierzy.
Samorządy, które mają tysiące chętnych na lokale komunalne, też przekażą działki pod mieszkaniówkę z radością (no, może nie te najcenniejsze), aby tylko państwowy, centralny deweloper rozwiązał za nich problem mieszkaniowy. Kłopot jednak w tym, że aby tak się stało, plany budowy tanich osiedli musiałyby być realizowany nawet nie przez dwie, ale przez trzy kadencje. Czy taka kontynuacja działań poprzednika w polskiej polityce jest możliwa?