Otóż miałem okazję kończyć ośmioletnią szkołę podstawową w Nowej Hucie, robotniczej dzielnicy Krakowa. Szkoła nie była najgorsza, ale zarazem szalenie niejednorodna, jeśli idzie o pochodzenie uczącej się młodzieży. W znakomitej większości były to dzieci z rodzin chłopskich i robotniczych. Dzieci z rodzin inteligenckich stanowiły nikłą, ale zauważalną mniejszość.

Co było charakterystyczne dla modelu edukacyjnego? Otóż, rysująca się od pierwszych klas linia podziału, wynikająca jakby wprost z predestynacji. Dzieci robotnicze były w znakomitej większości przygotowywane do edukacji zawodowej. Dzieci inteligenckie - do licealnej. Nikt tego nie mówił głośno, nie było też zapewne śladów niczego takiego w programach nauczania. A jednak od – mniej więcej – trzeciej klasy wiadomo było, jaka będzie osobista ścieżka edukacji każdego ucznia i idące w ślad za tym podziały na „okularników” (dzieci z rodzin inteligenckich) i „debili”. Rzecz jasna przenosiło się to na podziały środowiskowe, towarzyskie, zjawisko „fali” etc.

Mam świadomość, że może nieco upraszczam, że miejsce było wyjątkowe, ale przecież cała Polska składała się z takich wyjątkowych miejsc. Reforma gimnazjalna miała nieco te podziały zatrzeć, dać szansę dłuższej o rok edukacji tym, którzy dawniej skazani byli w najlepszym przypadku na zawodówkę.

Czy się udało? Nie wiem, ale na pewno intencją powstania systemu gimnazjalnego było wyrównanie szans, a nie podkreślenie podziałów. Boję się, że dziś dzięki min. Zalewskiej z hukiem powróci to stare.