I nie użalam się nad samorządowcami, gdy psioczą na szkolną reformę. Płacimy im za to, by w takich sytuacjach poradzili sobie z urządzeniem szkół po nowemu lub sprawnie przeprowadzili uczniów do innego budynku w mieście.
Potencjalne ofiary zapowiedzianych zmian to ktoś inny niż wójt, burmistrz czy starosta. To uczniowie, którzy w najbliższym roku szkolnym zaczną naukę w gimnazjum. Ostatni rocznik idący starym trybem.
Czekają ich trzy lata nauki w szkole, w której zarówno szefostwo, jak i nauczyciele wiedzą,że właściwie nie ma po co się starać, bo i tak ich zakład pracy zostanie zamknięty. Jeśli od 1999 r., od reformy Handkego, gimnazjum zdążyło się dorobić jakiejś tradycji, a jego uczniowie osiągnąć sukcesy, to już i tak zda się psu na budę. Gablotki z dyplomami za konkursy przedmiotowe trafią do magazynu, gdzie będą się pokrywać kurzem razem z pucharami za sportowe zwycięstwa.
Czy wyobrażasz sobie, Czytelniku, trzy lata pracy w firmie, o której wiesz, że nieuchronnie zostanie zlikwidowana? Jak znaleźć do tego motywację? A w takiej właśnie sytuacji będą od września 2016 do czerwca 2019 r. gimnazjalni nauczyciele. Wiem, są wśród nich zapaleńcy, niektórych znam osobiście. Ale zgódźmy się – nie dla wszystkich praca w szkole to życiowa pasja.
Co zrobić, byśmy dzisiejszych 13-latków (wśród których jest i jedno z moich dzieci) nie uznali w przyszłości za stracony rocznik? Być może gminy czy powiaty powinny opracować programy motywacyjne dla nauczycieli pracujących w wygaszanych gimnazjach. Może warunki ich przyszłego zatrudnienia w starszych klasach szkoły powszechnej lub w liceach powinny zależeć od tego, czym się wykażą podczas tych trzech lat pracy.