W Warszawie właściwie wszystkie duże inwestycje są oprotestowywane, i to na różnych etapach. Nie ma znaczenia, czy jest to biurowiec, centrum handlowe czy nowe osiedle. Właściwie łatwiej by było wymienić te projekty, które nie zostały oprotestowane – usłyszeliśmy w Powiatowym Inspektoracie Nadzoru Budowlanego.
Z roku na rok, jak opowiadają inspektorzy, jest coraz gorzej. Protestują wszyscy. Nie tylko bezpośredni sąsiedzi, np. wspólnoty czy spółdzielnie mieszkaniowe, ale również stowarzyszenia, fundacje niezwiązane bezpośrednio z terenem inwestycji. Akta niektórych spraw mają sześć–dziesięć segregatorów, a protesty we wszystkich instancjach, w tym w sądach, ciągną się latami.
Nietrudno o powód
O tym, że część stowarzyszeń na oprotestowywaniu inwestycji po prostu zarabia, mówi wprost Jacek Bielecki, ekspert rynku deweloperskiego.
– Problem jest ogromny. Większość inwestycji jest oprotestowywana – podkreśla Bielecki. – Organizacje pozarządowe zgodnie z prawem unijnym mogą to jednak robić, czy to się komuś podoba czy nie. Krajowe przepisy powinny jednak regulować, kogo do tych protestów dopuścić. Dziś wystarczy założyć zwykłe stowarzyszenie, które ma trzech członków, i można zarabiać na protestach.
Zdaniem Jacka Bieleckiego od protestujących organizacji pozarządowych powinniśmy żądać sprawozdań – i finansowych, i rzeczowych. – Powinniśmy weryfikować, co i za ile takie stowarzyszenie zrobiło, czy rzeczywiście działa w interesie publicznym – podkreśla ekspert. – To jednak wymaga prawnych regulacji.