W przedstawieniu nie ma tego, czego od operowego hitu Giacomo Pucciniego zazwyczaj oczekuje publiczność. Nie zobaczymy kolorowych kimon, a Cio-Cio-San, zwana Butterfly, nie przystraja domku kwiatami wiśni na powrót ukochanego. Kwiaty są, ale sypane na podłogę i od razu przez to zdeptane.
W Operze Wrocławskiej sceneria utrzymana jest w dołującej szarości, jakby dom Butterfly, nędzne sklepiki, a nawet amerykańską flagę pokrył pył po wybuchu bomby atomowej. Akcję swego dzieła Puccini umieścił przecież w Nagasaki, tyle że na początku XX stulecia. We Wrocławiu reżyser Giancarlo del Monaco przesunął zdarzenia prawie o pół wieku.