Rzeczpospolita: W połowie lat 70. toczyły się w Polsce dyskusje, który ze skrzypków jest lepszy: Michał Urbaniak czy Jean-Luc Ponty. Większość opowiadała się za Urbaniakiem, ale pańscy zwolennicy potrafili poprzeć swoje racje znakomitymi nagraniami. Czy takie dyskusje prowadzono we Francji lub w Ameryce, gdzie pan mieszkał?
Jean-Luc Ponty: To zabawne, nigdy nie czułem, żebyśmy rywalizowali ze sobą. Należeliśmy do małego klubu nowoczesnych skrzypków jazzowych, każdy z nas miał inne podejście do brzmienia, cieszyłem się z każdego spotkania i możliwości rozmowy z Jerrym Goodmanem, Michaelem White'em, Sugarcane'em Harrisem i Michałem. To oczywiste, że niektórzy woleli Jerry'ego, inni Sugarcane'a czy Michała, ale wiedziałem, że wielu słuchaczy lubi moją muzykę, mój styl. Pewnego rodzaju rywalizacja zachęcała do odkrywania nowej roli skrzypiec w muzyce współczesnej.
Jak doszło do nagrania dwóch albumów: „Aurora" i „Imaginary Voyage", które przyniosły panu wielką popularność?
Kiedy w 1973 r. przeprowadziłem się do Los Angeles, najpierw występowałem z Frankiem Zappą, następnie z Mahavishnu Orchestra Johna McLaughlina. To był czas, kiedy grałem ich kompozycje. Tak bardzo, jak kochałem ich muzykę, uwielbiałem komponować własne tematy. Szybko zrozumiałem, że jedynym sposobem, by je wykonywać, jest założenie własnego zespołu, co stało się w 1975 roku. Nie spodziewałem się, że zaledwie rok później mój album „Imaginary Voyage" dojdzie do pierwszego miejsca najpopularniejszych płyt jazzowych w USA i trafi do pierwszej czterdziestki listy płyt popowych! A przecież moim celem w USA było tylko utrzymać się i trudno było mi uwierzyć, że nie grając muzyki łatwej do słuchania i nie angażując wokalistów, można się stać tak popularnym jak zespoły rockowe. A to był dopiero początek, bo kolejne albumy też świetnie się sprzedawały. Nagle z zespołu grającego w klubach staliśmy się grupą koncertującą w dużych halach i teatrach. Dostałem szansę doprowadzenia do perfekcji mojej muzycznej koncepcji. Nigdy nie czułem się gwiazdą. No, może poza tym, że mogłem kupić dom z basenem. Zdałem sobie sprawę, że miałem szczęście przybyć do Ameryki w czasie, kiedy szefowie firm płytowych i radia wciąż wspierali artystów eksperymentujących, zanim przekształciły się w wielki biznes muzyczny, którego jedynym celem jest zysk.
Kiedy pierwszy raz spotkał pan Michała Urbaniaka?