Skoro mówi pan, że od dawna przebywa w świecie innych sztuk, przede wszystkim teatru, co pana skusiło, by przyjąć ofertę Opery Wrocławskiej?
Emil Wesołowski: Bardzo kibicowałem przed rokiem temu, by Magdalena Ciechowicz objęła kierownictwo zespołu baletowego w tym teatrze. A kiedy niedawno przygotowywałem z Januszem Wiśniewskim premierę teatralną we Wrocławiu, odwiedziłem też Operę i zobaczyłem interesujący zespół. Na dodatek we Wrocławiu przed laty debiutowałem jako choreograf samodzielną realizacją, więc jako człowiek, który przekroczył siedemdziesiątkę, pomyślałem, że może otrzymana propozycja będzie rodzajem klamry scalającej całą moją drogę choreograficzną. Mam sentyment do Wrocławia, po moim odejściu z tego miasta wracałem tu kilkakrotnie z reżyserami operowymi, Mariuszem Trelińskim, Markiem Weissem, jako ich współpracownik. I nadal lubię ten teatr.
W planowanym wieczorze baletowym, który ma się składać z prac trzech choreografów, pan zaproponuje taneczną wersję Koncertu f-moll Fryderyka Chopina. Skąd taki wybór?
Początkowo dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski namawiał mnie na „Odwieczne pieśni" Mieczysława Karłowicza. Nie bardzo jednak chciałem się zgodzić, bo przed laty tańczyłem w stworzonym przez Conrada Drzewieckiego balecie z tą muzyką. W takich przypadkach bardzo trudno jest się uwolnić od czegoś, co nosi się w sobie. Taniec zostaje w nas na lata. Drugą propozycją był właśnie Chopin. Zaakceptowałem ją chętnie, zresztą choreografię do „Koncertu f-moll" robiłem kiedyś w Operze Bałtyckiej jako rodzaj dalszego ciągu opowieści, którą pokazałem w innym moim spektaklu –„Powracające fale".
Od czasów klasycznych „Sylfid" Michaiła Fokina z początku XX wieku Chopina traktuje się jako inspirację dla choreografii czysto muzycznych, bez fabuły.