Wprawdzie oba utwory nie narodziły się dla tego festiwalu, ale ważne, że publiczność Warszawskiej Jesieni wreszcie je poznała. Pierwszy to „Czarodziejska góra" Pawła Mykietyna w reżyserii Andrzeja Chyry. Jej premiera odbyła się rok temu na Malcie w Poznaniu, potem spektakl pojawił się w kilku miastach, wreszcie dotarł do stolicy.
O tej operze napisano już wiele, bo Paweł Mykietyn stworzył „Czarodziejską górą" nową operową jakość, a Andrzej Chyra przemienił ją w pasjonujące widowisko. Teraz pozostaje pytanie, czy zakończy sceniczne życie w jednej inscenizacji czy też inny reżyser odważy się po nią sięgnąć.
Wydarzeniem stała się też opera nieznana u nas, a słynna. To „Luci mie traditrici" Włocha Salvatore Sciarrina, który z naturalnych brzmień instrumentów i głosów – bez elektroniki i przetworzeń – tworzy oryginalną, pełną subtelnych brzmień muzykę.
Wspaniałą, zapraszaną przez świat wykonawczynią utworów Sciarrina jest Anna Radziejewska. Czuje się doskonale w tej muzyce półtonów i półcieni. Tu miała wszakże też świetnych partnerów (Artur Janda, Jan Jakub Monowid, Hubert Zapiór, Contemporary Ensemble pod dyrekcją Liliany Krych).
„W oparach opery" – taki był podtytuł tej Jesieni. W owych oparach nie każdy potrafi znaleźć właściwą drogę. Reżyserka Natalia Korczakowska zagłuszyła misterną tkankę „Zagubionej autostrady" Olgi Neuwirth natłokiem bezładnych pomysłów. „Aron S" to mieszanina dźwięków wymyślonych przez Sławomira Wojciechowskiego i bełkotliwego intelektualnie libretta Pawła Krzaczkowskiego. No, ale wybitne dzieła nie rodzą się tłumnie.